Strony

czwartek, 12 stycznia 2023

RENE BAZIN - PAPIEŻ PIUS X

 

 

 

RENE BAZIN

PAPIEŻ PIUS X[1]

 

 

 

PRZEKŁAD AUTORYZOWANY

ST. HONESTI

 

KRAKÓW 1935

WYDAWNICTWO KSIĘŻY JEZUITÓW


 


 

MOŻNA DRUKOWAĆ

Kraków, dnia 15 kwietnia 1935 r.

Ks. Włodzimierz Konopka T. J.

Prowincjał Małopolski

 

 

 

POZWALAMY DRUKOWAĆ

Z Książęco-Metropolitalnej Kurii.

Kraków, dnia 1 maja 1935 r.

+ Adam Stefan

Ks. Stefan Mazanek

Kanclerz

 

 

 

 

 


 

Spis Treści

ROZDZIAŁ I. Dziecię Riese. 4

ROZDZIAŁ II. Przygotowanie do kapłaństwa. 8

ROZDZIAŁ III. Tombolo. 13

ROZDZIAŁ IV. Wielka parafia. 18

ROZDZIAŁ V. Lata pobytu w Treviso. 22

ROZDZIAŁ VI. Biskup Mantui. 26

ROZDZIAŁ VII.  Patriarcha Wenecki. 36

ROZDZIAŁ VIII. Papież Sarto. 46

ROZDZIAŁ IX. Działalność papieska. 51

I. Encyklika (z dn. 4. X. 1903 r.). 52

II. Muzyka religijna. 54

III. Akcja ludowo „katolicka. 59

IV. Kodyfikacja prawa kościelnego. 62

V. Częsta Komunia święta. 64

VI. Rozdział pomiędzy Kościołem a Państwem. 69

VII. Modernizm. 81

VIII. Ekshortacja do kleru katolickiego. 87

ROZDZIAŁ X. Ostatnie dni Piusa X. 91

 

 

 

 


 

Wielkim sercom właściwe jest odkrywać główną potrzebę czasów, w których żyją — i poświęcać się jej.

P. LACORDAIRE.

ROZDZIAŁ I.
Dziecię Riese.

 

Bóg dał mu przyjść na świat w Riese, wiosce Górnej Wenecji, nie w nędzy, jednak w wielkim ubóstwie.

Urodzenie nie dało mu błogosławieństw bogactwa, lecz coś lepszego nad nie: rodzinę wierzącą, krew czystą, wielkie serce. Należy do tego dodać jeszcze sprzyjającą okoliczność urodzenia się na wsi, gdzie się wciąż widzi wspólną pracę natury i człowieka.

Takim był dar wybrany dla tego, kto miał z czasem rządzić Kościołem.

Dokoła Riese rozciąga się plaska równina, cała zielona od traw i drzew. Obszerna ta równina, widziana z daleka z wyżyn Asolo, zdaje się nieskończoną.

Lecz z Riese nie zawsze widzi się Asolo, ani Monte Grappa, ani też łańcuch Alp Trentyńskich, które zamykają horyzont niby girlandą szczytów.

Na skutek zadrzewienia równiny widok tam jest ze wszystkich stron raczej ciasny. Drogi, wysadzone platanami, rozchodzą się z Riese w różnych kierunkach, wijące się, pełne zakrętów; pola z niwami zbóż, kukurydzy, bobu, winorośli, rozwieszonych festonami na niskich drzewach morwowych, przedzielają ocienione wierzbami rowy, w których płyną wody z Arenalu i innych strumieni, dopływów Brenty lub Piave.

Dobrze, jeśli pomiędzy drzewami może się dojrzeć pole sąsiada. W prowincji Górnej Wenecji jest też kilka rozproszonych po równinie miasteczek: dużo domów, skupionych przeważnie dokoła kościoła i wysmukłej campanilli [dzwonnicy - we Włoszech często jest to wieża, stojąca osobno opodal od kościoła], dużo dzieciarni przed domami i w ogródkach, pełnych drzew brzoskwiniowych i jabłoni.

Ludność pracowita, uczciwa i pobożna — bogactwo państwa i bogactwo Boże.

„Dla nas, Włochów, wiara jest czymś wrodzonym” — powiedział kiedyś papież Pius X.

Prawdziwość tego twierdzenia uderzyć musi każdego, kto miał okazję zwiedzać Górną Wenecję. Tłumny udział ludności w nabożeństwach kościelnych, wielka ilość dzieci, krzyże przy drogach, figury Najświętszej Dziewicy lub Świętych, zdobiące ściany domów, a nadto różne miejscowe przysłowia i pogwarki — nie pozwalają wątpić o religijnym nastroju ludności tego zakątka.

Tak na przykład, jeśli spytać kogoś z ludzi w podeszłym wieku, ile ma lat, zwykle da tę piękną odpowiedź: „Niewiele brakuje, abym już odszedł do Domu Ojcowskiego”.

Jan Baptysta Sarto, poślubiwszy w r. 1833 Małgorzatę Sanson, naówczas 20-letnią dziewczynę, miał z nią dziesięcioro dzieci, z których ośmioro uchowało się. Drugim z rzędu synem, a najstarszym z żyjących dzieci, był przyszły papież Józef Melchior, urodzony dnia 2. VI. 1835 r. Następny syn miał na imię Angelo, dalszymi zaś dziećmi były same córki: Róża, Teresa, Maria, Antonina, Łucja i Anna.

Jan Baptysta Sarto, o 20 lat starszy od żony, posiadał w wiosce dom z ogródkiem, poza tym miał posadę woźnego gminy. Zamiatał lokal merostwa, utrzymywał go w porządku, chodził na posyłki — za to wszystko pobierał płacę 50 centymów dziennie.

Nawet w owych czasach było to mało. To też żona jego ze swej strony starała się zarobić cośkolwiek. Za czasów panieńskich była krawczynią wiejską, więc i teraz, gdy uprzątnęła mieszkanie, ugotowała, uprała dla męża i ośmiorga dzieci, zabierała się jeszcze do szycia fartucha lub sukni dla którejś z sąsiadek. Nietrudno się domyśleć, że kobieta ta nie miała nigdy wypoczynku, chyba tylko gdy Bóg go nakazywał, t. j. w dni świąteczne, i to połowiczny.

Dość spojrzeć na jej portret, fotografię reprodukowaną w heliograwurze, aby odgadnąć duszę tej Mater Admirabilis i pochylić przed nią głowę. Fotografia przedstawia ją w pozycji siedzącej, w sukni szerokiej ze sztywnego materiału bardzo trwałego, w fartuchu, który był najprawdopodobniej jedwabny, w skrzyżowanej na piersi chusteczce, zahaftowanej w kilka dużych kwiatów. Trzyma się bardzo prosto; czuje się, patrząc na nią, że mogłaby szybko podnieść się z krzesła, że ma to w zwyczaju. Maria Sarto musiała mieć w młodości twarz dość pełną, lecz praca i troski wyszczupliły ją, zwłaszcza poniżej kości policzkowych i na wysokości ust, które ma ładne. Nos regularny, oczy nieduże patrzą śmiało i prosto przed siebie, bez próżności i lęku, nad niemi wznosi się pięknie zarysowane szerokie czoło, uwieńczone siwymi włosami z przedziałem w pośrodku.

Ta kobieta z ludu ma coś, co nazwałbym przyrodzoną dystynkcją: wyraz godności i powagi, połączonej z dobrocią. Pius X był podobny do matki.

Jan Baptysta Sarto bez wątpienia miał mniejszy wpływ na wychowanie dzieci od matki i umiał cenić wyjątkowe cnoty swej żony. Sam bardzo pobożny jak i ona, codziennie słuchał mszy św., wieczorami zaś, w gronie rodziny, tłumaczył dzieciom katechizm i odmawiał głośno wspólne modlitwy. Dom jego, odznaczony dziś napisem, informującym obcych, pozostał dotąd takim, jakim był w epoce dzieciństwa Piusa X.

Dość daleko od kościoła, przy drodze do Azolo, stanowiącej główną ulicę wioski, tuż obok starej oberży „Pod dwiema szpadami”, stoi ten jednopiętrowy domek, który zaczyna po trosze stawać się czymś w rodzaju muzeum — póki nie zostanie z czasem, być może, przerobiony na kaplicę. Nic się tam nie zmieniło: meble, bardzo proste, są też same, które znał Pius X., wówczas, gdy się nazywał jeszcze Beppi, Beppe lub Peppino, jak się komu podobało. Na parterze — dwa pokoiki i kuchnia; na piętrze — trzy pokoje, z których jeden, „salon patriarchy”, służył Józefowi Sarto, podówczas już dostojnikowi Kościoła, dla przyjmowania odwiedzających, gdy przyjeżdżał niekiedy do Riese. To przeznaczenie pokoju zaznacza się tym, że można tam widzieć dziś jeszcze „foteli na łóżku — bo w tym „salonie stało łóżko — materac grubszy od innych w domu: cały luksus ubogich ludzi. Drugi pokój o oknach wychodzących na ulicę jest zupełnie pusty. Była to sypialnia małżonków Sarto, pokój, w którym przyszły na świat wszystkie ich dzieci. Mimo woli nasuwa się pytanie: przecież musiało tu być przynajmniej łóżko? Tak; duże łóżko drewniane. Owdowiała Małgorzata Sarto pewnego dnia sprzedała je, gdy się znalazła w potrzebie gotówki.

Z okna „salonu patriarchy widok jest na podwórko i ogródek, które kompletują posiadłość.

Takim było otoczenie, w którem upłynęło dziecięctwo przyszłego papieża. Dodać należy, że w tej odległej epoce prowincja Wenecji należała jeszcze — aż do roku 1866 — do Austrii i ci rodowici Włosi zależeli od Wiednia.

Beppi Sarto, mając rodziców tak głęboko wierzących, nie mógł od najwcześniejszych lat nie kochać Boga, nie lgnąć do kościoła i nabożeństw, od czego tyle dzieci odciąga się rozmyślnie. Bo same ze siebie one dążą do Boga. Wystarczy zająć się wychowaniem kilkorga dzieci, aby się przekonać, że mają one instynkt boskości i godne podziwu, natychmiastowe, zrozumienie świata nadprzyrodzonego.

Beppiemu Sarto nikt nie bronił być pobożnym. Od czasu, gdy tylko wzrost pozwolił mu na to, włożył komeżkę ministranta, służąc do mszy księżom, którzy podziwiali wyraz nabożnego skupienia na tej młodziuchnej twarzyczce i piękność tych pełnych wyrazu kasztanowatych oczu. Mając lat 11-ście, stał się poniekąd mistrzem ceremonii kościelnych, gdyż kierował swymi małymi towarzyszami, którzy kochali go i otaczali szacunkiem.

Toż samo było w szkole powszechnej, gdzie Beppi Sarto odbierał wszystkie nagrody. Rówieśnicy chętnie słuchali tego chłopaka o obejściu ujmującym, lecz zarazem o charakterze bardzo stanowczym, który mimo całą swą pilność, swą pobożność, był żywego usposobienia i wesoły, często się śmiał, zawsze miał w pogotowiu jakiś dowcip, jakiś projekt zabawy. Szli za nim. W pewnej odległości od Riese znajduje się słynny w okolicy, otoczony szczególniejszą czcią kościół pod nazwą Madonna delle Cendrole, zbudowany na miejscu dawnego cmentarza rzymskiego, jak na to wskazuje nazwa. Kościół ten wznosi się wśród pól, świecąc z daleka białością ścian. Obok niego widnieje wysmukła campanilla o dachu z cynku, z frontu ma obszerny gazon, chroniony od zdeptania ogrodzeniem z brył granitu, połączonych prętami żelaznymi. Kościół ten, pod wezwaniem Wniebowzięcia Matki Boskiej, jest celem pielgrzymek z okolicznych wsi i osiedli, a nawet z miast Asolo i Montebelluna. Często więc, w tych czasach, gdy Beppi Sarto uczęszczał do szkoły w Riese, prowadzona przez niego gromadka dziatwy szkolnej przybiegała do Cendrole i prosiła, aby otworzyć im drzwi kościoła; pomodlono się trochę i poleciwszy się opiece Wniebowziętej, wracano do wioski, śpiewając, bawiąc się i figlując.

Matki z Riese mówiły o Beppim Sarto z zazdrością. Beppi przystąpił do pierwszej Komunii św. dopiero mając lat 11-ście, według ówczesnego zwyczaju; aby osądzić ten obyczaj, wystarczy wziąć pod uwagę takie, jakie opisaliśmy usposobienie serca i umysłu. Tegoż dnia poświęcił się Bogu, obiecując Mu pozostać czystym i żyć tylko dla Jego służby. W ten sposób, jedynie więcej solenny, odpowiedział na wezwanie dosłyszane i zrozumiane już od lat kilku. Matka na razie nie wiedziała nic o tym postanowieniu. Zauważyła jednak, że jej najstarszego syna otacza jakaś szczególniejsza atmosfera łaski. Zdawało się jej, że może zapytać; po niejakim więc czasie, nieśmiało, zagadnęła go i Beppi wyznał jej, że chce zostać księdzem.

Matka, jak tego należało oczekiwać, poczuła się dumną z postanowienia syna i natychmiast zrobiła w duszy ofiarę ze spodziewanej pomocy w pracy fizycznej tego wyrostka. Do słów pacierza: Bądź wola Twoja, dodała — wdzięczność. Ojciec przyzwolił mniej łatwo. Czuł, że słabnie na siłach; rodzina powiększała się coraz, zarobek był zawsze szczupły. Jak będą żyli?... Miał pokusę powiedzieć: nie. Lecz jego wiara, pamięć i żona odnieśli zwycięstwo. Starszy Sarto w głębi duszy czuł, że nie może się sprzeciwiać, gdy Bóg wzywa chłopaka. Pamięć podsunęła mu, że dwaj jego bratankowie, synowie jego obu braci, Angela i Antoniego, wstąpili do klasztoru. „To już jest w rodzinie”, pomyślał. I wreszcie, Małgorzata miała ufność w przyszłość. Uczynił więc to, co Małgorzata — zgodził się.

Najbardziej zadowolonym z tego był proboszcz z Riese Don Tito Fusarini, który lepiej od rodziców wiedział, co był wart Beppi. Świadectwa z tych czasów podają, że mawiał o nim: „To jest najszlachetniejsza dusza w tym kraju”.

Postanowiono więc, że mały Sarto będzie pobierał lekcje łaciny od wikarego i pójdzie do kolegium w Castelfranco. Castelfranco składa się z połączonych dwóch małych miasteczek: jedno z nich, średniowieczne, ściśnięte pomiędzy zębatymi murami, drugie zaś, nowe, rozprasza się w nieładzie dokoła pierwszego. Oba są miłe i ożywione. Gimnazjum, do którego uczęszczał Józef Sarto, znajduje się w mieście nowym. Przybywając z Riese wchodzi się wprost na dzielącą oba te miasteczka promenadę, która się ciągnie pomiędzy średniowiecznymi murami z jednej strony, a licznymi kawiarniami z drugiej. Przy pierwszym zakręcie na prawo, na narożniku ulicy Św. Jakuba, wznosi się kościół, o kilka kroków zaś dalej uczelnia, ginnasio, do której młody Józef Sarto wszedł jako ekstern, polecony przez proboszcza z Riese. Odległość między tą wioską a Castelfranco wynosi około 7-miu km. Młodociany kandydat na księdza musiał więc codziennie odbyć porządny kawał drogi, aby się móc uczyć gramatyki, matematyki, historii i innych rzeczy, z których tyle jest nam pożyteczne w życiu, a o tylu innych należy przypuszczać, że przyniosły nam pożytek. Była to ciężka droga w zimie, a nie lżejsza też w upały letnie, gdy wysoko stojące rozżarzone słońce zalewa blaskiem prowincję Wenecji.

Józef Sarto zdawał się nie spostrzegać tego. Zaledwie za wioską, zdejmował obuwie i, związane sznurkiem, zarzucał sobie na plecy, maszerując boso do szkoły, aby oszczędzić wydatku rodzicom.

W gimnazjum w Castelfranco, gdzie pobierał nauki cztery lata, zaraz w pierwszym roku wybił się na czoło swej klasy, tak, jak to było przedtem w Riese. Przykładał się pilnie do nauki i, jak to zgodnie podają świadkowie jego młodości, wykazywał jak w nauce tak w tysiącznych innych okolicznościach życia niezawodzącą nigdy sumienność, która nie jest już darem natury, lecz pochodzi z łaski. Ciż sami współcześni Piusowi X. podają, że był bardzo żywego usposobienia, prędki, skory do oburzania się, do gniewu. Ta więc łagodność jego, którą następnie podziwiał świat cały, a którą miał już jako młodzieniaszek, była już wówczas jego młodą, niełatwo nabytą cnotą, nad którą musiał ustawicznie czuwać i nieraz pewnie walczyć wewnętrznie w jej obronie.

Pomiędzy lekcjami rannymi a popołudniowymi, aby nie wracać tak daleko do domu, zachodził do pewnych poczciwych ludzi, znajomych swych rodziców i odwdzięczając się za udzielaną sobie gościnność, uczył młodsze od siebie dzieci tej rodziny. Lata kolegium w Castelfranco były decydujące w jego życiu, w czasie których ten syn ubogiej rodziny z Riese zdobywał i utrzymywał przyzwyczajenie do wytężonej codziennej pracy — to przyzwyczajenie, które posiadała jego matka.

Co wieczora, po długiej drodze z Castelfranco, po lekcjach w mieście, wstępował jeszcze do plebanii w Riese dla dodatkowej lekcji łaciny. W czwartym roku nauki począł towarzyszyć mu młodszy brat Angelo, który chciał zostać stolarzem. I — o cudo! — to nie było już na piechotę. Ojciec Sarto kupił osiołka — niezbyt dużego — i wózek — niezbyt piękny — i użyczał tego zaprzęgu dzieciom dla codziennej drogi do Castelfranco. Należy zaznaczyć, że Angelo nie został jednakże stolarzem; gdy dorósł, wybrał sobie inny zawód, wstępując do żandarmerii austriackiej. Będę miał sposobność wykazać na dalszych kartach tej książki, jak wrażliwe sumienie miał i ten drugi z rodziny Sarto. Dla Józefa Sarto zakończenie nauki w kolegium Castelfranco i złączone z tym egzaminy, które zdawał, według ówczesnych przepisów urzędowych przy seminarium diecezjalnym w Treviso, stały się triumfem. Dostał „celująco” w religii, łacinie, grece, historii, geografii i matematyce, zdobywając pierwsze miejsce pomiędzy kandydatami poddanymi egzaminowi w Treviso, w liczbie 43-ch.

Lecz nie to powodzenie było wielką radością młodego Beppiego Sarto, tylko nadzieja, że teraz będzie mógł wstąpić do Wielkiego Seminarium, aby zakończyć swe studia humanistyczne i móc iść na teologię.


 

ROZDZIAŁ II.
Przygotowanie do kapłaństwa.

 

Powołanie jego do stanu kapłańskiego było niewątpliwe dla wszystkich. Lecz czym pokryć koszty kształcenia się? Rodzice jego nie mieli żadnych funduszów, proboszcz z Riese był również ubogi. Don Tito Fusarini pofrasował się, pomyślał — i znalazł sposób, jedyny w danej sytuacji.

Istniała dawna fundacja pewnego księdza z Bolonii, nosząca nazwę fundacji Campion, której przeznaczeniem było dopomagać młodym ludziom nieposiadającym majątku w zdobyciu nauki. Prawo rozporządzania tą fundacją i wyznaczania kandydatów do bezpłatnych burs przysługiwało Patriarsze Wenecji. Otóż Patriarchą Weneckim był wówczas, w 1850 r., kardynał Monico, człowiek o złotem sercu, trochę poeta i literat, syn rzemieślnika z Riese. Czyż odmówi rodakowi i to tak zasługującemu na poparcie jak młody Józef Sarto? W tym była cała nadzieją. Proboszcz z Riese, aby nie zaniedbać niczego, poprosił kanonika gremialnego z Treviso, swego wpływowego przyjaciela, o przychylne zaopiniowanie prośby. List nadano na pocztę 27 lipca i od tej daty z wielką niecierpliwością poczęto wyglądać odpowiedzi. 

Jeden z biografów Piusa X. i zarazem jego najlepszy przyjaciel, Don Angelo Marchesan wyjawia być może jedno ze zwierzeń przyszłego papieża, pisząc:

„Trzeba się znaleźć w podobnym położeniu, aby zrozumieć niepokój, który ściska serce młodego człowieka, dążącego z całej duszy do nauki, do służby kapłańskiej, a pozbawionego wszelkich środków pieniężnych. Patrząc wdał, szuka skąd mogłaby mu przyjść jakaś pomoc.”

Odpowiedź nadeszła dopiero w końcu sierpnia, przychylna. Zakomunikował ją zaraz Józefowi poczciwy proboszcz Fusarini, pisząc bilecik następującej treści: „Na kolana, Beppi, i podziękuj Bogu, który bez wątpienia ma jakieś zamiary względem ciebie: wkrótce będziesz przyjęty do seminarium i zostaniesz księdzem jak ja”.

Rodzina Sarto nie posiadała się z radości i całe sąsiedztwo zostało powiadomione o szczęściu i zaszczycie, jaki ją spotkał.

Mniej więcej po upływie miesiąca najstarszy syn rodziny w kościele w Riese przyjął z rąk Don Fusariniego sukienkę kleryka. Małgorzata Sarto kazała dzieciom nie mówić odtąd do Józefa „ty”, lecz zwracać się do niego w liczbie mnogiej: delikatność serca, której ta kobieta z ludu nieraz dała dowody.

W listopadzie 1850 r. Józef Sarto, abatino [mały księżulek], jak go zwano w Riese, poprzedzony pismem ordynariatu z Treviso, od którego zależał, udał się w drogę do Padwy — końmi, gdyż koleje nie istniały jeszcze wówczas we Włoszech.

Gmach Wielkiego Seminarium w Padwie był wspaniały i obszerny. Jego sale, z których kilka jest z XVII wieku, refektarz, teatr, bibliotekę, kościół o trzech arkadach, podtrzymujących chór zdobny w malowidła, wspominają księgi jako sławę Padwy. Seminarzystów było dużo. Zanim pozwolono im studiować teologię, musieli przedtem poświęcić dwa lata na nauki humanistyczne, a i w ciągu następnych dwóch lat, na filozofii, uzupełniać swe wiadomości z włoskiego, łaciny, greckiego, historii i nauk przyrodniczych. Dopiero w piątym roku rozpoczynano studia teologiczne. Było to więc bardzo długie i gruntowne przygotowanie. W końcu pierwszego roku seminarium Józef Sarto został uznany za najlepszego studenta z kursu liczącego 40 młodych. Notatki co do jego zachowania się i postępów w nauce przechowują się dotychczas w archiwach seminarium. W pierwszym roku brzmią one: „Zachowanie się bez zarzutu — wybitna inteligencja — pamięć doskonała — rokuje wielkie nadzieje”.

Te pochwały będą się powtarzały stale podczas wszystkich lat nauki w seminarium w Padwie, z pewnymi zmianami, zawsze bardzo pochlebnymi dla ucznia.

Tak np. na kursie filozofii profesorowie powiedzą o nim:

W religii: wyróżniający się wybitnie. Interesuje się żywo każdym działem przedmiotu;

W filozofii: wyróżniający się. Obdarzony zdolnością logicznego myślenia, potrafił zdobyć wymagane wiadomości, w rozciągłości i głębokości, o niepospolitym stopniu;

W języku włoskim: poprawność stylu, łatwość w interpretacji klasyków, obszerne wiadomości z zakresu literatury;

W języku greckim: wielka ścisłość w tłumaczeniu, pogłębiona znajomość gramatyki;

W historii: rzadka znajomość faktów i ich porządku chronologicznego.

To samo powtarza się mniej więcej co do innych punktów programu.

Stwierdzając krótko opinię profesorów seminarium w Padwie o Józefie Sarto, należy stwierdzić, że przyznawano mu niepospolite zdolności umysłowe, wspomagane wytrwałą pracą. Opinia ta była niekompletną jednak, gdyż należałoby jeszcze zaznaczyć, co to była za dusza, co za czystość intencji, co za pobożność i siła woli, której ten młody człowiek dał już dowody; zadania tego miało się podjąć w przyszłości życie.

Riese było już dumne ze swego syna. Ponieważ znano ogólnie ubóstwo rodziny Sarto, więc co roku, dyskretnie, zbierano w kółku przyjaciół składki, przeznaczone na to, aby młody abatino mógł sobie kupić książki, odzież i wreszcie, aby miał za co przyjechać na wakacje do domu.

W drugim roku seminarium Józef Sarto stracił ojca. Przeczucie uprzedziło go o grożącym mu smutku. Opowiadają bowiem, że ówczesny młody kleryk niespodziewanie, cały we łzach, poprosił swego przełożonego o urlop.

— „Po co?” — „Bo mój ojciec jest bardzo chory”. Jednak żadna wiadomość z domu nie nadeszła. Woźny merostwa w Riese w końcu kwietnia 1852 r. zaziębił się, zachorował i po kilku dniach zgasł. Najmłodsze z jego dzieci, Piotr-Kajetan, urodziło się właśnie w dniu śmierci ojca. Dziecię to umarło w niemowlęctwie. Wdowa, obarczona sporą gromadką siedmiorga dzieci pozostających jeszcze w domu — pamiętajmy, że najstarszy Józef, ur. 2. VI. 1835 r., miał wówczas niespełna 17 lat — aby stawić czoło biedzie, postanowiła założyć pracownię krawiecką.

Wzięła sobie do pomocy parę trochę zręczniejszych robotnic wiejskich, oraz swoje co starsze córki — i tak igłą i nożycami zarabiała na chleb dla wszystkich swoich.

Młodego seminarzystę dotknął w tym czasie inny jeszcze smutek, mniej zapewne ciężki, jednak dotkliwy: proboszcz z Riese z powodu złego stanu zdrowia zrezygnował z probostwa, wikary zaś został przeniesiony gdzie indziej.

Jednak Riese pozostawało zawsze tym samem Riese. Rodzina Sarto kochała się wzajem bardzo i wakacje były marzeniem wszystkich. W seminarium padewskim na wakacje wychowanków przeznaczano trzy miesiące każdego roku: sierpień, wrzesień i październik. Gdy nadchodził ten czas, samaż matka nawet, choć tak obarczona pracą i troskami, zdawała się żyć tylko teraźniejszością lub tylko przyszłością. Nie można jednak powiedzieć, aby Józef Sarto poświęcał wiele czasu na wypoczynek. Na nogach już od piątej rano, udawał się do kościoła, modlił się długo, komunikował prawie codziennie, służył do Mszy — przed udaniem się zaś na spoczynek, prócz zwykłych modlitw, codziennie, klęcząc, odczytywał jeden rozdział z Nowego Testamentu.

Wieczorami zaś w gronie rodziny dzień kończono wspólną modlitwą i także wspólnym rachunkiem sumienia według wzruszającego zwyczaju, jaki istniał w rodzinach chrześcijańskich w pierwszych wiekach ery Chrystusowej: każdy wyznawał swe błędy i prosił o przebaczenie tych, kogo obraził.

Świadczy o tym hrabia de Colleville, który znał dobrze Piusa X. Możnaż się dziwić, że z łona tej błogosławionej rodziny wykwitł kwiat tak pięknej duszy, o woni świętości? Czy nie było ich tam — zapoznanych — więcej jeszcze?

Tacy ludzie mogą trudzić się, cierpieć, płakać, jak inni, lecz serce ich pozostaje w niezmąconym spokoju, a wewnętrzna radość jest dla nich czymś naturalnym; bo znają rację bytu doświadczeń. Gdy pewnego wieczoru, strudzona więcej niż zazwyczaj, matka mogła była powiedzieć do syna: Beppi, jak życie jest ciężkie! — syn jej z pewnością odpowiedział: Tak być powinno, mamo. Gdyby było lekkie, gdzież byłaby nasza zasługa?

Słowa te, wypowiedziane lub nie, malują niewątpliwie ich wewnętrzne przekonanie i odpowiedź syna mogłaby się znaleźć na ustach matki.

Młody kleryk pracował nawet podczas wakacji, czytając więcej książek, niżli ich kiedy widziano w domu, dla rozrywki zaś chętnie odwiedzał przyjaciół z lat dziecinnych. Dalekie piesze wycieczki sprawiały widocznie przyjemność zdrowemu i pełnemu sił młodzieńcowi. Udawał się więc na piechotę do Castelfranco, do Montebelluno, do Asolo; rozumie się, że Madonna delle Cendrole również nie była zapomnianą. Zdarzało się, że ktoś z sąsiadów użyczał mu swego zaprzęgu i wówczas młody abatino mógł sobie pozwolić na wycieczki jeszcze dalsze. Był to jednak rzadko zdarzający się zbytek. Siostry papieża, w czasach Pontyfikatu już stare panny Sarto, opowiadały na ten temat wycieczek końmi miłą historyjkę:

Pewnego razu Małgorzata Sarto posłała po syna do Padwy jeden z tych najemnych powozików, które Włosi zowią carozzella, aby ułatwić mu przyjazd do domu na wakacje. Abatino był bardzo wzruszony tym dowodem pamięci matki i zadowolony z dostarczonego mu środka lokomocji. Lecz w carozzeli jedno miejsce zajęła jego siostra Teresa, od niedawna mężatka, pani Parolin.

Więc pomyślał sobie: Niewiele potrzeba, aby pomyślano źle o księdzu. Jesteśmy daleko od domu, nikt nas nie zna, nikt nie wie, że ona jest moją siostrą; to nie jest napisane na twarzy. Włożył więc walizkę do powózki i rzekł siostrze: Posłuchaj, Tereso, wolę iść pieszo aż do ostatniego domu Padwy. Potem przysiądę się do ciebie.

Tak się też stało. Gdy przybyli do Riese, kleryk wyjaśnił wszystko matce i dziękując jej za przysłanie Powózki prosił, aby na przyszłość, gdyby się to miało kiedy znowu zdarzyć, nie potrzebował jechać razem z młodą kobietą.

W listopadzie 1854 r. rozpoczął studia teologii, które zatrzymały go w Padwie jeszcze cztery lata, oczekiwał tego czasu z „wielką niecierpliwością. Bo i czymże był cały ten długi okres poprzedniej nauki, te analizy, porównywania arcydzieł literackich z różnych wieków i systemów filozoficznych ze wszystkich czasów — jeśli nie przygotowaniem, aby zrozumieć lepiej literaturę natchnioną przez Boga, śledzić bez trudu wykład objawienia, dogmatów, historii, etyki; żyć jak najbliżej Nieba, aby móc przynieść stamtąd dla swych braci-ludzi trochę tych skarbów, których nie znają, a których potrzebują tak bardzo. Temu małemu klerykowi dawano teraz klucz do świętych śpichlerzy; był tym synem wybranym, do którego gospodarz żniwa rzekł: Bierz z tego mego czystego ziarna i to jak najwięcej, bo ci tam na dole są głodni; i gdy rozdasz, com ci pozwolił wziąć, wcześniej nawet, wracaj i bierz znowu! Ziarna nie zbraknie ci nigdy, brak tylko rozdawców ziarna takich, jak ty. Pomnażaj swe wysiłki, ja pomnożę twą odwagę”.

Czyż potrzeba mówić, że Józef Sarto zajął na kursie teologii pierwsze miejsce tak samo, jak to było dotychczas przy wszelkiej nauce w ogóle?...

Więcej nawet. Uznano go za najwybitniejszego studenta teologii nie tylko z pomiędzy uczniów obecnych, lecz wszystkich, których najstarsi profesorowie mogli sobie przypomnieć.

Przytoczę parę danych, które rzucają światło na psychikę przyszłego papieża. Pierwszą rzeczą, że za czasów błogosławionego Barbarigo, biskupa Padwy i prawdziwego fundatora seminarium padewskiego ku końcowi XVII wieku, filozofię i teologię w tymże seminarium wykładano w duchu i według metody św. Tomasza z Akwinu. Nawet wydanie dzieł tego genialnego pisarza wyszło w 1698 r. w sławnej drukarni padewskiej w pięciu tomach in folio.

Nie ulega więc wątpliwości, że Józef Sarto studiował w Padwie Summę św. Tomasza.

Tenże błogosławiony Barbarigo utworzył przy seminarium kurs śpiewu gregoriańskiego, który wszyscy uczniowie seminarium musieli przejść. Józef Sarto od dzieciństwa lubił muzykę i śpiew kościelny: z czasem zdobył w tej dziedzinie więcej biegłości i wiedzy, tak, iż w ostatnim roku nauki został wyznaczony „dyrektorem śpiewu kleryków”.

Wreszcie mamy wskazówki, z jakiem zamiłowaniem czytywał dzieła Ojców Kościoła od czasów lat szkolnych ten, który później w swych encyklikach wykazał tak rozległą znajomość ich doktryny. Jedno z jego pism, noszące datę 14 stycznia 1858 r., daje ciekawy tego dowód.

Abatino pisze do byłego wikariusza w Riese, Don Jacarri, donosząc mu, że w Padwie można było łatwo i tanio nabyć dzieła wybrane św. Cypriana i św. Jana Chryzostoma, „edycja dość poprawna”. Dzieła te udało mu się kupić, „poświęcając inne rzeczy”, za 20 lirów. „Lecz powiadają, że w tym sklepiku pozostało więcej jeszcze dzieł Ojców świętych”, pisze dalej, ofiarując się kupić je przyjacielowi. „Napisz tylko parę słów, a będę uważał sobie za zaszczyt zrobić Ci przyjemność”.

Józef Sarto, subdiakon z dniem 19. IX. 1857 r., diakon z dniem 27. II. 1858 r., został wyświęcony na księdza 18. IX. 1858 r. w katedrze w Castelfranco na podstawie dyspensy papieskiej, zwalniającej go od warunku dojścia do przepisowego wieku 24 lat, do którego brakowało mu jeszcze 8 miesięcy.

Katedra w Castelfranco znajduje się w obrębie murów starego miasta w głębi niedużego placu, gdzie jest zawsze pełno wędrownych handlarzy i bawiących się dzieci. Na tę uroczystość przybyła matka Józefa Sarto oraz wszystkie jego siostry. Nazajutrz matka w swej parafii w Riese słuchała Mszy św., odprawianej po raz pierwszy przez najstarszego syna.

Tyle trudów i trosk przygotowało ten dzień pożądany.

Dom jej był pierwszym seminarium duchownym dla jej dziecka. Teraz ręce Józefa zostały poświęcone; wargi jego otrzymały moc niszczenia substancji chleba i wina, aby dać powstać z nich, pod postacią konsekrowanej Hostii, Jezusowi Chrystusowi w całej swej chwale; miały rozgrzeszać ludzi z ich błędów i występków, ożywiać ich odwagę, łagodzić nadzieją smutki, którym nie ma końca tu na ziemi.

Oboje modlili się gorąco. Harmonię ich dusz stanowiła ta sama głęboka wiara, te same wspomnienia — i ta sama krew.


 

ROZDZIAŁ III.
Tombolo.

 

W październiku 1858 r. biskup z Treviso mianował Don Józefa Sarto wikarym w Tombolo.

Nominat był wówczas młodym mężczyzną, dość wysokiego wzrostu, szczupłym, jednak silnie zbudowanym, jak w większości Włosi północni — i o czarującej twarzy. Istnieją dwie jego fotografie z owego czasu. To wysokie czoło, te obfite, odrzucone w tył włosy, ten mocny zarys policzków i brody, wszystko to, chociaż harmonijne, można by znaleźć pomiędzy jego rodakami, żyjącymi dziś jeszcze.

Lecz wyraz twarzy, ta dusza, która przegląda z oczu i rysów — oto co jest rzadkie i po prostu nie da się oddać w słowach. W oczach zwłaszcza ma taki miły wyraz czystości, dobroci i niewinnego wdzięku, jak się to spotyka czasami tylko u ludzi bardzo młodych, u niego zaś ten wyraz oczu trwał przez całe życie. „Każde prawe serce leci ku niemu”, świadczy jeden z jego współczesnych.

Wioska, do której przybył jako wikary, liczyła wówczas cokolwiek mniej niż 1400 mieszkańców.

Tombolo słynie w całej prowincji Wenecji i nawet w Lombardii jako kraj handlarzy bydłem.

Mgr. Marchezan pisze o nich:

— „Jest to lud silnej budowy ciała, obojętny na zmiany pogody, na deszcz, śnieg, wiatr lub żar słońca. Ma który z nich iść na targ, na jarmark? Niech inni troszczą się o to, czy jest ładna pogoda, Tombolanin wyrusza w drogę, niech się dzieje co chce. Twarz czerwona, rysy ostro zarysowane, głos nieco ochrypnięty na skutek nałogu krzyczenia i zamiłowania do kieliszka, mowa głośna, szerokie gesty, obszerna odzież, płaszcz o futrzanym kołnierzu, kij w dłoni — oto jego portret. Do tego należy dodać przyzwyczajenie klątwy i przysięgania się o byle co.”

Jednak Tombolanin nie jest z gruntu zły: „ma dobre serce i jest wiernym synem Kościoła”.

Było to ciężkie zadanie dla młodziutkiego wikarego, aby poprawić obyczaje tych handlarzy bydłem i musiał włożyć w nie dużo gorliwości, a nawet sprytu.

Pewien dziennik włoski z owych czasów opisuje, że pewnego razu grupa wieśniaków z Tombolo, rozmawiając ze swym wikarym, poczęła ubolewać, że są niepiśmienni i nie znają zasad arytmetyki — jakkolwiek o ile chodziło o rachunek pamięciowy, to potrafili to doskonale. — Chcielibyście mieć szkołę wieczorną dla dorosłych? — Owszem... — To się zapiszcie do niej.

Zapisało się ich wielu, okazało się jednak, że były wielkie różnice w stopniu wykształcenia. Niektórzy umieli coś nie coś, inni wcale nic. Przyszli więc do wikarego na naradę i wyłożyli mu rzecz całą.

— Przewidziałem to, moi przyjaciele, odpowiedział Don Giuseppe; zrobimy dwa oddziały. Nauczyciele szkoły powszechnej podejmą się wykładów dla tych, którzy umieją już trochę czytać, pisać i rachować; tych zaś, co nie umieją zupełnie nic — ja biorę na siebie.

— Czemu, Don Giuseppe?

— Bo to cięższe.

Niektórzy odezwali się wówczas: Don Giuseppe, cóż możemy ci dać, aby ci zrobić przyjemność, aby ci podziękować?...

— Nie pieniądze; coś ważniejszego nad nie — przyrzeczenie, że nie będziecie kląć więcej!

Poznali go i zżyli się z nim bardzo prędko. Są czasem ludzie dobrzy dobrocią pełną powagi, lecz jego dobroć była pogodna i wesoła.

Rozumiejąc, że nawet rozrywka może służyć jego celom, począł, gdy miał trochę wolnego czasu, grywać z tymi wieśniakami w kule. Lecz nieczęsto miewał czas wolny. Proboszcz, Don Antonio Constantini, był człowiekiem niezmiernie wątłego zdrowia, prawie niedołężnym. Młody wikary więc pielęgnował chorego, zasięgał jego rady i bardzo często musiał go zastępować.

Nabożeństwa, kazania, słuchanie spowiedzi, katechizacja, odwiedziny chorych, odwiedziny zdrowych — te odwiedziny, które musiał sam przyjmować i które poczynając od wyrzekań, kończyły się nieraz prośbą o jałmużnę — wreszcie lekcje śpiewu, gdyż podjął się wyuczyć swych parafian śpiewu kościelnego, wszystko to pochłaniało mu godziny dnia jedną za drugą. Trzeba było dobrze czuwać nad sobą i swą pracą, aby znaleźć czas na odmówienie brewiarza, przygotowanie kazania i dalszych studiów w zakresie teologii, które kontynuował.

Handlarze bydła, wracając niekiedy późno w noc z miasta lub młodzi ludzie, udający się nad ranem do domu z jakiejś zabawy lub wesela — nieraz widzieli światło w oknie pokoju wikarego.

Czy już wstał? czy się nie kładł jeszcze?... Jeden z jego bliższych znajomych zapytał go raz:

— Powiedz mi, ile ci trzeba godzin snu, abyś się czuł wypoczęty?

— Cztery, odpowiedział Don Józef Sarto...

Już wówczas, w tej odległej epoce, gdy posiadał tak mało, rozdawał więcej nad swą możność. Przez cały czas jego życia osoby, których zadaniem było troszczyć się o jego stół, garderobę i inne konieczne wydatki, czy to był jego sekretarz, czy służące probostwa, czy własne siostry — zawsze skarżyły się na jego brak miary w dobroczynności. Współcześni mu opowiadają, że gdy pewnego dnia dostał złotego „napoleona” za mowę pogrzebową gdzieś w okolicy, powrócił do Tombolo bez centyma przy duszy, gdyż obiegli go ubodzy, prosząc o jałmużnę. Kiedy indziej znów zgłosił się do niego jakiś człowiek, prosząc o pół-marengo, czyli kwotę około 10 franków, na drogę do Werony, gdzie chciał udać się w poszukiwaniu pracy. Okazało się, że wikary miał pustki w kieszeni.

Wówczas proszący, przypominając sobie, że księża w owych czasach otrzymywali pewne świadczenia w naturze, rzeki:

— Ale kukurydzę ksiądz ma?

— Kukurydzę, tak.

— Czyby nie można więc...?...

— Bez wątpienia. Idź po worek i wracaj z nim.

— Gdy wrócił z workiem, Don Giuseppe zaprowadził go do spichrza i wskazując na kupę ziarna — było tego 100 litrów — rzekł:

— Połowa dla ciebie, połowa dla mnie; dogadza ci?

— Najzupełniej.

Gdy ubogi, albo podający się za ubogiego, wsypał te 50 litrów kukurydzy do worka i założył sobie ciężki worek na plecy, chciał podziękować hojnemu dobroczyńcy, ale wzruszenie, jak podaje obrazowo opowieść, „zawiązało mu węzeł w gardle” i potrzebował trochę czasu, aby wykrztusić: „Niech Wam Bóg zapłaci, Don Giuseppe!”...

Tombolanie lubili kazania swego wikarego. Co im wykładał? Zawsze ewangelię. Czynił to jasno, z siłą i z uczuciem; bo miał w zwyczaju rozmyślać i nadto przeżywać to, co głosił. Łatwość wysławiania i piękny głos dawały słuchaczom innego jeszcze rodzaju przyjemność i pożytek. To też zapraszano go nieraz do wygłaszania kazań w sąsiednich miasteczkach i osiedlach i sława jego jako kaznodziei rosła w prowincji Wenecji.

Ludzie mówili czasem pomiędzy sobą: on jest za dobry dla nas; jak się to dzieje, że pozostawiają go tak długo tutaj? Jest w Tombolo już 5 lat — 7 lat — 8 lat....

Proboszcz, Don Constantini, ocenił wartość jego wcześniej jeszcze od swych parafian. Dowodem tego jest list do jednego z przyjaciół. Don Constantini pisze:

„Przysłano mi tu w charakterze wikarego młodego księdza, polecając go mej opiece, abym go włożył do obowiązków przyszłego proboszcza. Zapewniam Cię, że rzeczy się układają całkiem przeciwnie. Jest on tak pełen zdrowego rozsądku i innych cennych zalet, tak gorliwy, że niejednego mógłbym się od niego nauczyć”.

Z jego pierwszych kazań i mów pogrzebowych, zawsze przygotowywanych, pozostało być może kilka rękopisów, które się z czasem znajdą. Zachowała się jednak mowa wygłoszona dnia 24. XI. 1863 r. na nabożeństwie żałobnym za duszę ś. p. Elżbiety Viani, gdyż wydrukowały ją wówczas dzienniki włoskie.

Elżbieta Viani, zmarła o rok wcześniej, była to wielka dama, lecz uboga w duchu i pokornego serca, magnatka — wielka jałmużniczka, obsypująca dobrodziejstwami Cittadellę i Tombolo. Była to naprawdę piękna rzecz, ta mowa poświęcona pamięci szlachetnej damy, szczególniej w tym, że młody wikary, ubogi sam i syn ubogiej rodziny, sławił bogactwo używane po chrześcijańsku. Podnosił je do godności cnoty, takiejże, jaką Ewangelia przyznaje ubogim, podając, że słowa „Kazania na górze”: Błogosławieni ubodzy... — odnoszą się także do tych, którzy potrafią być ubogimi, jakkolwiekby posiadali bogactwa.

Prawda niewątpliwa — która jednak nigdy się nie stała komunałem.

„Nie mam na myśli” — mówił — „pochwalać tej przymusowej i nieuniknionej konieczności życia, na którą są skazani ci, którzy przyszli na świat w rodzinach ubogich i nie posiadają środków, aby polepszyć swój byt, gdyż dlatego, aby zasłużyć na pochwałę, winni przekształcić cierpliwe znoszenie swego ubóstwa w cnotę. Nie mam także za prawdziwych ubogich tych żyjących z jałmużny, którzy, przybrani w łachmany, włóczą się po okolicy, ponieważ pod pozorami ubóstwa nieraz kryją bogactwo pożądań; lecz według prawa ducha i prawdy, nazywam prawdziwym ubogim tego, kto sercem i wolą wyrzeka się wszystkiego tego, co ziemia może mu ofiarować — chociażby opływał w bogactwa.”

Niezwykłe zalety księdza Sarto nie mogły być bez końca zapoznawane. Pewnego dnia w r. 1866, gdy do proboszcza Don Constantiniego przybył w odwiedziny jego przyjaciel kanonik z Treviso, Don Constantini, który bardzo lubił swego wikarego i uważał go za świętego, postanowił polecić go kanonikowi. Dał o Don Józefie tak pochlebną opinię, że gość trewizański poczuł się wzruszony.

— Cóż chcesz — rzekł — ten młody człowiek kształcił się w Padwie; jego przełożone władze nie znają go tu, w naszej diecezji. Jak sądzisz, czyby nadawał się, aby wygłosić kazanie w katedrze w Treviso w dniu dorocznej uroczystości św. Antoniego?

— Bardzo nawet.

— Zanotuję to sobie...

I wikary z Tombolo został zaproszony do wygłoszenia kazania w dużym mieście.

Don Constantini, nie mogąc towarzyszyć swemu protegowanemu do Treviso, chciał przynajmniej zapewnić mu słuchaczów. Napisał więc do jednego ze swych przyjaciół w Treviso list, o którym kilka osób z tych, co go czytali, wspominało później z pewnym zdumieniem, niby o proroctwie. Pismo to zawierało następujące zdanie:

„Pójdźcie, i to ze swymi przyjaciółmi, posłuchać go i donieście mi o jego powodzeniu, o sądach, wrażeniach, jakie wywołał... Słuchajcie go uważnie: niedługo ujrzymy go proboszczem jednej z najważniejszych parafii w naszej diecezji; potem będzie nosił czerwone pończochy; a jeszcze potem...?”

Po sumie w katedrze w Treviso w dniu 13-go czerwca 1866 r. młody wikary z Tombolo, o którym Trewizańczycy mówili pomiędzy sobą: „Dziwny naprawdę zrobiono wybór w tym roku!”... przed bardzo licznym zgromadzeniem pobożnych wygłosił kazanie o św. Antonim z Padwy. Przemowa trwała pięć kwadransów i słuchacze wyszli z katedry z zupełnie inną opinią o młodym kaznodziei.

„Ten daleko zajdzie...” — mówiono teraz. „Wybór był dobry”.

Po upływie 10-ciu miesięcy ksiądz Sarto, na skutek zaproszenia biskupa z Treviso, zgłosił się do konkursu rozpisanego przez administrację kościelną na pięć stanowisk proboszczów w diecezji. Po poddaniu się egzaminom pisemnym i ustnym otrzymał, jak to przepowiedział Don Constantino, istotnie najważniejszą parafię w Salzano.

W tym czasie nastąpiła dla prowincji Wenecji zmiana bardzo doniosłego znaczenia. W rezultacie wojny, która postawiła przeciwko sobie z jednej strony Austrię, z drugiej Włochy i Prusy, cesarz austriacki odstąpił prowincję Wenecji Napoleonowi III, który ze swej strony oddał ją w ręce swego sprzymierzeńca, Wiktora Emanuela. Wiele się wówczas zmieniło.

Riese jak i Tombolo, Wenecja jak Castelfranco i Treviso wraz z całą swą ludnością krwi włoskiej powróciły do starej ojczyzny, pod panowanie księcia włoskiego. Małgorzata Sarto, jej synowie i córki i wszyscy z szeroko zakreślonego ich sąsiedztwa cieszyli się z tego całym sercem i Józef Sarto brał udział, także z całego serca, w uroczystościach ludowych, którymi w Tombolo, jak i wszędzie, obchodzono wyzwolenie spod władzy obcej.

Brat jego Angelo, jak to już wspomniałem, wstąpił do służby w żandarmerii austriackiej. Przyjaciele doradzali mu, aby się teraz zapisał do policji włoskiej.

— Pozostaniesz właściwie nadal w tej samej służbie, mówiono mu, przyjmą cię zaraz.

Lecz Angelo Sarto miał skrupuły.

— Chętnie — odpowiedział — ale pod dwoma warunkami.

— Cóż to za warunki?

— Przede wszystkim: złożyłem przysięgę na wierność cesarzowi Austrii; trzeba aby mnie rozwiązano z tej przysięgi...

— Ja, ani bym pomyślał o tym! A drugi warunek?

— Cesarz dał mi konia. Muszę zwrócić jego wartość.

Nie pomogły żadne perswazje i Angelo Sarto wybrał się do Wiednia, co na owe czasy i jego szczupłe środki było niemałą podróżą. Jak to nietrudno odgadnąć, władze wojskowe i cywilne w stolicy przyjęły go ze zdumieniem, zapewniając go, że nie jest nic winien cesarzowi ani ze względu na przysięgę, ani też ze względu na konia. Odesłano go z powrotem na koszt państwa, gdyż na podróż i pobyt w Wiedniu wydał wszystkie pieniądze. Jakiś czas potem pełnił służbę w karabinierach włoskich, następnie przeszedł do służby na poczcie i po kilku latach dostał od rządu kierownictwo pewnej agencji pocztowej.


 

ROZDZIAŁ IV.
Wielka parafia.

 

Pewnego sobotniego wieczora w połowie czerwca nowy proboszcz przyjechał do Salzano w bardzo skromniutkim powoziku. Przed nim przybyły jego trzy siostry, aby mu przygotować dom. Józef Sarto miał wówczas 32 lata.

Parafia, którą mu powierzono, była jedną z największych w diecezji. Tym razem kraina była czysto rolnicza. Dzisiaj dojazd tam jest bardzo wygodny, pociągiem idącym z Wenecji do Treviso.

Stacja znajduje się o dwa kilometry od wioski. Piękna, żyzna okolica, zieloność wszędzie obfita i wysoka, a woda z dalekich rzek i strumieni, jak w Riese, przebiega kanałami.

Spotyka się tam często dobrze zabudowane fermy, domy z portykami otwartymi ku południowi, staroświeckie studnie, w które zapuszcza się wiadro po wodę ze zgrzytem łańcucha. Wśród pól, bardzo z daleka, widnieje wysoka wieża kościelna, campanilla, z figurą anioła, umieszczoną na szczycie. Droga czyni zakręt przed wejściem do wioski i zaraz się widzi kościół z jego campanillą, stojącą obok i trochę na prawo od niej obszerny dom koloru cegły z ogródkiem — plebanię. Za czasów, gdy Józef Sarto był proboszczem w Salzano, plebania stała bliżej kościoła, dotykając nieomal ścian jego. Ten stary budynek został obecnie zniesiony, lecz wspomnienie kapłana, który tam mieszkał, żyje dotąd, niewygasłe i zawsze świeże, w pamięci ludu. Jeśli przed którym z mieszkańców Salzano wspomnieć, dzisiaj, imię Piusa X, przybierze zaraz minę człowieka, któremu się przypomina chlubę i sławę jego rodziny i odpowie: „Mieliśmy go tu osiem lat!”

O ile ma chwilę wolnego czasu, zaprowadzi was do kościoła, gdzie nad wejściem, w połowie arkady, można widzieć popiersie Piusa X w białym marmurze, w które artysta-rzeźbiarz, pracując dla ludności Salzano, włożył więcej młodości, niż jej miał jego model w czasie wykonania popiersia. Kościół ten, powiększony dzięki hojności Piusa X, obdarzony przez niego amboną, ma posadzkę wyłożoną płytami kamiennymi, białymi i różowymi, co nastąpiło za staraniem jeszcze proboszcza Sarto.

Józef Sarto jako proboszcz w Salzano był tym samym, czym był wikary w Tombolo: kapłanem, który pamięta o wszystkim, zapominając tylko o sobie samym. Miał teraz dwóch wikarych do pomocy, co wcale nie było za dużo, zwłaszcza przy słuchaniu spowiedzi w wigilie świąt, bo w tym kraju wiary ilość wydanych rocznych Komunii zbliża się do cyfry 60 000 i ku końcowi ubiegłego wieku była już bardzo wysoką.

Św. Wincenty a Paulo był ulubionym świętym nowego proboszcza, który mawiał o nim: „Ten zrozumiał, że wolą Boską jest, abyśmy żyli nie dla siebie tylko, lecz dla wszystkich”. Piękna zasada, którą wielu wyznaje w słowach, a ksiądz Sarto wprowadzał w życie. I to nie były już pierwsze jego kroki w tej dziedzinie. Opowiadają, że gdy pewnego dnia odwiedził go jeden z jego przyjaciół, proboszcz z sąsiedniej parafii, ksiądz Sarto zapytał gościa:

— Czy nie zechciałbyś mi oddać pewnej usługi?

— Najchętniej. Powiedz tylko, o co chodzi.

— Sprzedaj mi mego konia — ty masz tak dużo znajomości!

Należy wiedzieć, że ksiądz Sarto posiadał konia i powóz, lecz tak dalece stosował zasadę św. Wincentego a Paulo, że wszyscy dokoła niego korzystali z jego zaprzęgu i, koniec końców, biedne konisko zmarnowało się, a powóz stał się rozklekotanym gruchotem.

— Dobrze! — rzekł odważnie przyjaciel, sprzedam ci konia.

— I powóz także?

— Zatrzymaj go trochę jeszcze. Czyż naprawdę myślisz, że można proponować nabycie jego jakiej duszy chrześcijańskiej?!

I Don Giuseppe zmuszony był zatrzymać powóz, którego nie mógł już teraz wypożyczać swym parafianom, chyba tym tylko z pomiędzy nich, którzy posiadali swego konia.

Jeszcze w Tombolo zastawił był w lombardzie jedyne dwa cenne przedmioty, jakie posiadał: zegarek i srebrne nakrycie — i toż samo działo się nadal w Salzano. Tam także nie brakowało ubogich, a przy tym istniał szpital dość źle zaopatrzony i inne instytucje publiczne do podtrzymywania. To też ksiądz Sarto wydawał na dobre uczynki więcej, niźli wynosił jego dochód i przedstawienia jego sióstr, Róży lub Anny, nie odnosiły skutku. Odpowiadał zawsze: „Opatrzność nigdy nie zawodzi”.

Niewątpliwie ludność Salzano rozumiała tę naukę, którą jej jeszcze lepiej dawał przykład życia ich duszpasterza, niźli jego kazania.

Znano go w Salzano jako człowieka zawsze spokojnego i wesołego, tą wesołością, która ma swe źródło w sercu, pobożnym, uczynnym aż do przesady; lecz miano sposobność podziwiać w nim także bohatera.

Było to podczas epidemii cholery, która spustoszyła prowincję Wenecji w r. 1873. Najpewniejszym świadectwem tego epizodu życia Józefa Sarto jest według mego zdania książka Monsignora Marchezana, który znał osobiście, rozpytywał, wysłuchiwał świadków zajść z owych czasów.

Przytoczę kilka ustępów jego opowiadania:

„Cholera kosiła życia ludzkie w naszych stronach. Don Giuseppe wykazał w tych smutnych czasach, jak wiele dobra, materialnego i moralnego, może dokonać między swymi parafianami, chorymi i przygnębionymi, dobry proboszcz. Tu w tym domu jest zmarły, którego należy po chrześcijańsku pogrzebać; tam chory, któremu trzeba udzielić ostatnich sakramentów św.; w tym domu brakuje niezbędnych rzeczy; w innym — nie ma komu pielęgnować chorego. I Don Giuseppe, uosobienie gorliwości, uosobienie miłosierdzia, dniem i nocą, o każdej porze, pomagał, pocieszał, służył, doradzał. Nie chciał, aby jego dwaj wikariusze narażali się na niebezpieczeństwo i o ile tylko mógł, szedł sam wszędzie do chorych; najczęściej udzielał pomocy nie tylko moralnej, lecz i materialnej, posuwając się aż do osobistych posług, np. podawania lekarstw i robienia okładów. Pozostawał w porozumieniu z lekarzem, co pozwalało mu doradzać stosowanie leków i zabiegów, jakie w tych wypadkach były konieczne. Jeśli przybywał jeszcze we właściwej chwili, usiłował nieraz namówić chorego, aby się przynajmniej napił wina, mając na celu podniecenie reakcji organizmu.

Pewnego razu przysłano po niego z tym, że sprawa jest bardzo, bardzo nagląca. Wyruszył zaraz.

— Księże Proboszczu — mówi do niego chory, gdy go tylko ujrzał na progu — ja już umarłem.

— Ej, skądże? żyjesz przecież!

— Tak, tak, Don Giuseppe, ja jestem już trup. Proszę mnie natychmiast wyspowiadać.

— Naturalnie, że cię wyspowiadam, odrzekł ksiądz Sarto; potem, zwracając się do kogoś z rodziny chorego, dodał:

— Biegnij natychmiast do Sogaro i weź od niego, na mój rachunek, dwa litry wina.

Posłany wraca po chwili z winem.

— Napij się wina! — mówi do chorego ksiądz Sarto.

— Księże Proboszczu, nie mogę; to mi przyśpieszy śmierć...

Trzeba wiedzieć, że podczas epidemii krążyły pośród ludu pogłoski, że lekarze i sanitariusze dają czasem chorym trucizny, aby prędzej wyprawić ich na tamten świat. Ksiądz Sarto ze zwykłą sobie bystrością umysłu zrozumiał przyczynę odmowy, nalawszy więc sobie szklaneczkę wina, wypił ją pierwszy, potem nalał drugą i podając choremu rzekł: Teraz na ciebie kolej! Chory przestał się opierać, wypił podaną mu szklaneczkę wina, potem na naleganie proboszcza drugą i trzecią, nawet czwartą — i nazajutrz poczuł się lepiej.

— Prawdziwe błogosławieństwo Boże! — opowiadała mi pewna stara kobieta z Salzano — gdyby Don Giuseppe, nasz ukochany proboszcz, nie był tu, byłabym wówczas umarła z tej choroby, tej biedy, która przyszła wtedy na mnie i z samego strachu nawet!

Pewnego razu ksiądz Sarto udał się z zakrystianem do dość odległego zakątka swej parafii, wezwany dla odprawienia pogrzebu. Czy zaszło wówczas jakie nieporozumienie, czy może istotnie ludność w tej okolicy była bardzo zajęta sezonowymi pracami rolnymi — tak lub inaczej, okazało się, że dla niesienia trumny, zwłaszcza w trudnym przejściu przez most, zabrakło czwartego. Don Giuseppe zauważył, że pozostało ich trzech tylko, lecz nie powiedział nic. Zaintonował De profundis i następnie, w komży i stule, jak był, całkiem po prostu podparł ramieniem trumnę i pomógł ją przenieść przez most.

Ze względów higienicznych podczas epidemii grzebano umarłych przeważnie nocami. Ks. Sarto zawsze sam był obecny na tych nocnych pogrzebach jako proboszcz pobożny i zarazem przewidujący, aby te smutne obrzędy nie były zakłócone jakimi czynami świętokradztwa. To też prawie nie sypiał nocami w tym czasie, a wspomagając swych uboższych parafian, obywał się sam bez mięsa, a niekiedy w ogóle nie miał czasu, aby coś zjeść. Jego siostra Róża daremnie usiłowała powściągnąć nieco tę nadmierną gorliwość brata.

— On nie oszczędza się wcale — mówiła znajomym — zabija się pracą, nie może odmówić nikomu!

Rzeczywiście po okresie epidemii biedny Don Giuseppe wyglądał podobno, jakby miał tylko skórę i kości, i trzeba było długich miesięcy, aby odzyskał zdrowie i nabrał trochę ciała.

W Salzano jak i w Tombolo ksiądz Sarto dbał o dobry stan szkół, o ich regularną frekwencję i to przez jak największą ilość dzieci i, tak samo jak w Tombolo, był najgorliwszym z katechetów, nie zaniedbując niczego, aby ten biedny, kochany świat poznał przynajmniej Boga i swe przeznaczenie. Nadto i tam także zreformował śpiew kościelny.

Te jego wysokie zalety spowodowały, że został mianowany kanonikiem kapituły w Treviso, kierownikiem kancelarii biskupstwa i kierownikiem duchownym „wielkiego seminarium”. Przyczyniła się też do tego — jego nieopatrzna dobroczynność.

Dla rozszerzenia szpitala w Salzano i przeprowadzenia remontu tegoż szpitala pożyczył sumę 25.000 franków, kwotę bardzo znaczną na owe czasy. Mgr. Zinelli, biskup z Treviso, który już promował księdza Sarto z Tombolo do większej parafii w Salzano, przybył tam z wizytą pasterską. Dowiedziawszy się o pożyczce na szpital, wygderał nieco dłużnika, który mimo zakłopotania nie okazywał wcale skruchy.

— Skończy się tym, że obłożą ci aresztem monstrancję! — powiedział podobno. Ze wszech stron dochodziły zresztą biskupa tylko jak największe pochwały o księdzu Sarto. Toteż przed opuszczeniem Salzano dokończył wyroku na zadłużonego proboszcza, dodając:

— Aby więc przeszkodzić ci w nowych szaleństwach, mianuję cię kanonikiem przy katedrze w Treviso!

Na to ksiądz Sarto zaprotestował:

— Ja już stałem się wieśniakiem!

Nie pomogło to jednak.

 


 

ROZDZIAŁ V.
Lata pobytu w Treviso.

 

W niedzielę, dnia 28 listopada 1875 r. w dżdżysty, wietrzny poranek Monsignore Sarto po raz pierwszy ukazał się w swej stalli kanonika w starożytnej katedrze w Treviso, poświęconej św. Piotrowi.

Treviso nad Silem, miasto leżące na drodze z Wenecji do Triestu, miasto sztuki i kurtuazji, miasto oświaty i światła, o którem poeta Degli Uberti swego czasu napisał:

Napotkaliśmy na swej drodze Trewizę,
Śmiejącą się jasnymi fontannami.

— było dla Józefa Sarto miastem znanym już i drogim, gdyż tam otrzymał pierwsze, najniższe święcenia.

Kanonicy trewizańscy z mocy starodawnych dekretów Rzeczypospolitej Weneckiej mieli prawo do noszenia odzieży z sukna koloru fioletowego: sutanna, kołnierz, pas, płaszcz powłóczysty z trenem, nawet kapelusz, wszystko w kolorze fioletowym. Na szyi nosili krzyż na sznurze przeplatanym złotymi nićmi. Z czasem jedwab zastąpił sukno, a farbiarze zmniejszyli ilość barwy błękitnej, dodając więcej czerwonej. Nazywano ich monsignori.

Kanonik Sarto od razu wprowadził zwyczaj wychodzenia na miasto w zwykłym czarnym stroju kapłańskim bez żadnych odznak, oprócz fioletowego kołnierza. Znajdowano ten strój zbyt surowo skromnym; powiedziano mu to. Nie wdawał się w dyskusję, nie odpowiadał; w końcu prawie wszyscy kanonicy trewizańscy poczęli naśladować nowego kolegę.

Praca biurowa w kancelarii biskupiej była dla księdza Sarto nową, lecz jego bystrość umysłu i nawyk pilności pozwoliły mu opanować ją w krótkim czasie.

A było to niezbędne. Starzejący się wikary generalny nakładał po trochu na kierownika kancelarii coraz to więcej spraw do załatwienia, a biskup, rażony apopleksją, jakkolwiek powrócił do zdrowia, lecz jednak już nie do poprzedniej działalności, która Monsignora Zinelli postawiła była w rzędzie najwybitniejszych biskupów w północnych Włoszech.

Pod ich imieniem administrował diecezją właściwie kanonik Sarto w ciągu lat. I z powodzeniem. Wiemy wszyscy, my, którzyśmy minęli czterdziestkę, jak to uciążliwe przyjmować jednego za drugim mnóstwo interesantów, którzy czy to proszą o to lub owo, czy też usiłują wytłumaczyć, w kilku minutach, skomplikowane, zawiłe sprawy, o których myśl nie opuszcza ich od dłuższego czasu dniem i nocą; jak trudno zwłaszcza dla następnych gości zachować ten spokój, tę równowagę umysłu i usposobienia, któreśmy mieli dla pierwszych.

Mgr. Sarto miał dla wszystkich równe obejście, tę samą cierpliwość pełną życzliwości, ten sam jasny i zdrowy sąd w rozstrzyganiu przedstawionych mu spraw i zachowywał świeży umysł i pogodę ducha aż do ostatniego interesanta. Podziwiano go po prostu. W tej niepozornej pracy biurowej ks. Sarto dał jeden z największych dowodów swej cnoty, szczególniej, że z przyrodzenia był prędki i wrażliwy.

Po objęciu przez niego pontyfikatu profesorowie „wielkiego seminarium” w Treviso, na zapytanie redaktora pisma La Croix, wyrazili swój podziw nad tak niezwykłym opanowaniem się i niemniej niezwykłą wytrwałością w pracy.

— „Proszę uważać za pewne” — mówili — „że on wykonywał zawsze pracę za czterech. Pierwszy do zerwania się ze snu, był ostatnim, który gasił u siebie światło. O czwartej z rana już na nogach, wieczorem, o wpół do dwunastej, jeszcze pracował. Gdy który z nas przybywał do kaplicy wcześnie z rana, aby odprawić Mszę św. — spotykał zwykle Monsignora Sarto, który już kończył swoją.

W swym charakterze kanonika śpiewał nieraz Mszę w katedrze, codziennie z rana odprawiał na głos rozmyślania dla uczniów seminarium, po czym udawał się do kancelarii, gdzie spędzał cały ranek do godziny wpół do drugiej popołudniu. O tej godzinie podczas roku szkolnego mieliśmy nasz wspólny posiłek.

Przybywał więc tutaj (do seminarium), przynosząc ze sobą teki, których zawartość trzeba było przejrzeć i załatwić i zasiadał do stołu pogodny, uśmiechnięty — bo przy tym mnóstwie zajęć nie widziano go nigdy zatroskanym, zaaferowanym lub podnieconym. Przeciwnie, dowcipne, miłe przekomarzania się, żarciki obfitowały zawsze na jego ustach.

Miał on wesołe męstwo, świadczące o sile wewnętrznej i roztaczał dokoła siebie atmosferę dobrego humoru.

Jedna rzecz tylko wywoływała niecierpliwość i prawie odrazę Monsignora Sarto: to była spotykana czasem u uczniów seminarium gnuśna miękkość i usposobienie płaczliwe, skłonne do żalenia się.

Ten wspólny posiłek to była jedyna rekreacja Mgr. Sarto: zaraz potem szedł na górę do siebie, aby — pracować.

Kierownikowi duchownemu seminarium przydzielono mieszkanie na drugim piętrze gmachu seminarium. Mieszkanie to składało się z gabinetu do pracy o rozmiarach 5 m2 i z sypialni jeszcze mniejszej od gabinetu. Lecz okna tego mieszkania wychodziły na południe, dając piękny widok na rzekę o spokojnych wodach, na ogrody i szeroko rozpościerające się nad niemi pola, wśród których tylko wyższe od innych grupy platanów i topoli wskazywały na rozsiane wśród równiny to tu, to ówdzie wzgórza.

Bez wątpienia, Józef Sarto lubił pogodny wdzięk tego krajobrazu, tak samo, jak polubił potem widok Rzymu i kampanii rzymskiej; lecz również bez wątpienia nie miał dość czasu, aby długo marzyć przed swym oknem.

Po powrocie z kancelarii biskupiej do seminarium, z pełną teką aktów do przestudiowania, oddawał się jeszcze swym licznym zajęciom w charakterze kierownika duchownego kleryków. Zadanie było ciężkie. Przygotowywał dla tych młodych ludzi rozmyślania i instrukcje religijne, był spowiednikiem i bezpośrednim kierownikiem duchownym większości z nich — a ileż to pociąga za sobą odwiedzin i rozmów prywatnych, korespondencji, ile czynów miłości. Nadto przygotowywał do pierwszej komunii dzieci z niższego kolegium, istniejącego przy wielkim seminarium, a w roku szkolnym 1883—1884 nawet wykładał religię w wyższych klasach tego kolegium. Uczący się lubili słuchać jego wykładów — co jest niemałą pochwałą. Nie tylko klerycy z seminarium, lecz także malcy z niższego kolegium cieszyli się oczekiwaniem lekcji religii Monsignora Sarto. W jasności jego wykładów czuło się wielką wiedzę; w spojrzeniu czytało się jego duszę; a przy tym wykładał pięknym językiem włoskim i wiele z jego zdań pełnych myśli znajdowało długotrwały oddźwięk w tych młodych, otwartych umysłach.

Do uroku osobistego tego człowieka przyłączała się łaska Boża — i dlatego urok ten działał tak potężnie. Nadzwyczajna pokora Józefa Sarto także wzruszała młodzież, co nie przeszkadzało jej jednakże widzieć i rozumieć, że miała przed sobą człowieka o wiele wyższego nad to, co o sobie trzymał.

Mgr. Marchezan, który w owych czasach należał do jego słuchaczów, przypomina jego przemowę, gdy po raz pierwszy wszedł na katedrę kierownika duchownego seminarium:

— „Kochani młodzi klerycy, sądzicie, być może, że jestem jednym z tych ojców duchownych, których długie doświadczenie wyniesione ze środowiska kształcących się, rozległa i głęboka wiedza, uczony sposób wyrażania swych myśli, stawiają w możności, aby kierować Wami, doradzać Wam i w ten sposób prowadzić Was naprzód po drodze, po której postęp pojęcie z pomocą Bożą. Lecz ja, pozwólcie powiedzieć to Wam otwarcie, nie mam nic, albo prawie nic z tego, jestem biednym proboszczem wiejskim, którego przywiodła tu wola Boska; i ponieważ Bóg tak chciał, należy więc, abyście i Wy z Waszej strony skłonili swą uwagę do słów moich i przebaczyli mi, jeśli nie będę, jakby to być powinno, na wysokości zadania, które powierzyli mnie niegodnemu moi przełożeni.” Potem nastąpił wykład, który był najdoskonalszy, jaki tylko być może.

Studenci seminarium, wychodząc z kościoła, mówili pomiędzy sobą: „No, otóż macie proboszcza wiejskiego! Słyszałeś go?...”

Ci, którzy są urodzeni na to, aby służyć Bogu i bliźniemu, mogą się dziwić — jeśli mają wielką duszę — że idą w górę; lecz patrzący z boku wcale się temu nie dziwią.

Mgr. Sarto często powtarzał tym przyszłym księżom:

„Nie dajcie się obłąkać dziwacznymi i fantastycznymi doktrynami”. O religii katolickiej mawiał: „Ma ona prymat pewności ponad wszystkimi systemami religijnymi i także nad wszelkimi działami nauki”. I jeszcze: „Prawda absolutna jest niezmienna”. „To, w co wierzył pierwszy człowiek i wszyscy ci, o których mówi Stary Testament, a co było wiarą w zarodku — to samo stanowi przedmiot naszej wiary i dziś jeszcze. Wiara starożytnych i nasza spotykają się ze sobą i łączą w jedynym i niespożytym centrum, któremu na imię: Jezus Chrystus. Przeciwnie zaś, spróbujcie studiować historię, filozofię i inne nauki, a znajdziecie pewną cechę ich zawodności w ustawicznych zmianach ich teorii”.

W pokoju obok w gmachu seminarium w Treviso miał sąsiada, który, widząc go wieczorem znużonego, a zawsze jeszcze przy pracy, prosił go:

— Monsignore, proszę udać się na spoczynek, kto pracuje nadto dużo, pracuje mniej dobrze!

Na to kanonik Sarto żartobliwie odpowiedział:

— Masz słuszność, Don Francesco; idź do łóżka śpij dobrze!

Niekiedy o świcie widziano, że pracował jeszcze i że łóżko jego nie było wcale rozebrane.

Pomiędzy różnymi przedmiotami, które studiował ten niestrudzony pracownik, były także dzieła kardynała Pie, biskupa z Poitiers.

Sam opowiadał o tym pewnemu gościowi z Francji, którego — już jako papież — przyjmował w Rzymie. Był to Mgr. de Teil, który przybył w charakterze promotora sprawy beatyfikacji Piusa IX-go ze strony Francji i w rozmowie, między innymi, powiedział, że był uczniem kardynała Pie.

— Byłeś jego uczniem — odrzekł papież z wyrazem radosnego zdziwienia? — W czasie, gdym pełnił obowiązki wikarego generalnego przy biskupstwie w Treviso chciałem wprawić się w czytanie po francusku. Mój ówczesny przełożony, biskup z Treviso, znał język francuski i podziwiał rolę Msgr. Pie na soborze Watykańskim. — Przeczytaj jego dzieła, poradził mi. Zabrałem się do tego natychmiast i przeczytałem wszystko, cokolwiek kard. Pie napisał. To jest i mój mistrz także!

Tak mijały mu w Treviso dni, wszystkie dobrze zapełnione. Zaszczyty i godności same przychodziły do tego, który się ich obawiał. Dnia 12 czerwca 1879 r. Mgr Zinelli mianował go dziekanem kapituły, powierzając mu jedno z trzech dodatkowych zajęć przy kapitule w Treviso, do którego było przywiązane także skromne dodatkowe wynagrodzenie. W listopadzie tegoż roku ten czcigodny biskup umarł, a kapituła wybrała na stanowisko wikarego generalnego kanonika Sarto, który te delikatne funkcje wykonywał w przeciągu siedmiu miesięcy. Od razu prawie miał zatarg z przedstawicielami Rządu, mianowicie z Ekonomatem Królewskim w Wenecji, do którego obowiązków należało dostarczać środków pieniężnych na wydatki probostw i biskupstwa. Mgr. Sarto nie zaniedbał donieść Ekonomatowi, że biskupstwo w Treviso znajduje się w bardzo smutnym stanie finansowym, że śmierć biskupa Zinelli pociągnęła za sobą duże wydatki, których nie ma z czego opłacić — i wyrażał ufność, że Ekonomat Królewski przedsięweźmie środki w celu zaradzenia temu stanowi rzeczy, tym bardziej, że Ekonomat pobierał dochody z mensy biskupiej [dobra przeznaczone na utrzymanie biskupstwa].

Instytucja ta dała odpowiedź, której treść w przyszłości miała się nieraz powtórzyć: że rozważywszy należycie wszystko, przeznacza 100 lirów miesięcznie na wydatki, o których mowa.

Niesprawiedliwość była zbyt widoczną i Pius X podobnych jej dowodów miał mieć więcej w przyszłości. Jako wikary generalny bierze natychmiast pióro do ręki i odpowiada:

— „Sto lirów miesięcznie, gdy na same tylko wydatki pocztowe trzeba więcej, niż 40 lirów miesięcznie. Ubodzy muszą zadawalać się okruszynami, spadającymi ze stołu bogatych; lecz ponieważ mam za sobą prawo kanoniczne i prawo cywilne, które są dostatecznie jasne na tym punkcie — nie chcę, aby ktokolwiek mógł mi wyrzucać, żem w słusznej sprawie nie wniósł sprzeciwu”.

Kandydat na biskupa nie byłby śmiał zapewne sprzeciwiać się władzom świeckim; lecz Józef Sarto był kandydatem tylko do nieba.

Ten kapłan prawdziwie z powołania był uzbrojony w słodycz i siłę; długie przygotowanie zostało zakończone.

Monsignor Sarto dwa razy odbywał podróże do Rzymu; pierwszą z okazji jubileuszu papieża Piusa IX-go w czerwcu 1877 r. gdy, zmieszany z tłumem pielgrzymów, zbliżył się do papieża, otrzymał błogosławieństwo i odszedł, niepoznany; drugi raz był w Rzymie w październiku 1881 r., biorąc udział w pielgrzymce, mającej na celu zadośćuczynienie za zniewagi względem prochów Piusa IX — i wówczas wcale nawet nie widział nowego papieża Leona XIII.

Był w Mieście Świętym tylko przechodniem, nie starał się wcale o to, aby zapewnić sobie protekcję kogoś z pomiędzy prałatów dworu papieskiego. Niemniej miał tam jednakże jednego protektora, i to możnego: samegoż Leona XIII, wielkiego Doktora wiary i zarazem wielkiego znawcę ludzi, który kazał siebie dokładnie o wszystkim informować.

 


 

ROZDZIAŁ VI.
Biskup Mantui.

 

Pewnego poranka we wrześniu 1884 r. Józef Sarto pracował, jak zwykle, w swoim biurze kancelarii biskupstwa w Treviso. W wigilię dnia tego nowo mianowany biskup, następca Mgra Zinelli, przerwał niespodzianie swe wizytacje pasterskie i powrócił do miasta. Nikt nie wiedział, co spowodowało ten nagły powrót, gdy nazajutrz ktoś zapukał do drzwi kanonika Sarto: „Jego Ekscelencja prosi do siebie”. Ksiądz Sarto stawił się w apartamentach biskupa, który mu rzekł: Drogi Monsignorze, bądź łaskaw pójść ze mną — po czym, idąc przodem, udał się do swej prywatnej kaplicy.

— Klęknijmy, Monsignorze — podjął znowu biskup — winniśmy obaj pomodlić się z powodu pewnej nowiny, która dotyczy nas obu. — Zdziwiony, nieco niespokojny, ksiądz Sarto ukląkł i począł się modlić. Po chwili biskup podniósł się z klęczek i podał przyjacielowi dekret papieski, który kanonika Józefa Sarto mianował — biskupem Mantui.

Nowina ta wywarła na księdzu Sarto takie wrażenie, jak gdyby powiadomiono go o jakimś nieszczęściu.

Wobec tego zaszczytu, który wzbudzał w nim lęk, uczuł się przerażony i bezbronny; ukrył twarz w dłonie i począł płakać. Perswazje biskupa nie odnosiły skutku. Ten człowiek, tak skądinąd silny, z obawą myślał o wielkim zadaniu, które miało odpowiedzialnością obarczyć jego duszę.

Po przezwyciężeniu pierwszego wzruszenia odzyskał swą zwykłą zdolność szybkiej decyzji i oświadczył, że Ojciec święty pomylił się co do niego, że on, Józef Sarto, jest zupełnie niezdolny do zajmowania podobnego stanowiska i zaraz napisze o tym do Ojca świętego. Wesołe jego usposobienie wzięło górę i rozmowę rozpoczętą ze łzami skończył żartem:

— Doprawdy, Ekscelencjo, tego mi tylko brakowało!

Pozostawszy sam, rzeczywiście natychmiast wystosował pismo do papieża. Leon XIII, który jak wszyscy papieże, nieraz otrzymywał podobne pisma, nie chciał się z nim liczyć — i Józef Sarto został biskupem Mantui.

Nominacja ta, poza samym nominatem, nie zdziwiła zresztą nikogo. Ksiądz Sarto miał przyjaciół nie tylko w Treviso, w Salzano, w Tombolo; jego wybitny talent kaznodziejski uczynił go znanym i cenionym w całej prowincji Wenecji, zapraszano go bowiem do wielu miast i wiosek dla wygłaszania kazań. Od dawna już mówiono, wychodząc z kościoła pod wrażeniem jego kazań: „Ten nie umrze w swoim łóżku w Treviso!” Dzienniki przypominały przepowiednie jego byłych parafian, czynione od pierwszych lat jego kapłaństwa.

Katolickie pismo weneckie Difesa obiecywało Mantuańczykom biskupa, którego będą musieli pokochać:

— „Wystarczy widzieć jego twarz otwartą, wesołą, opromienioną uśmiechem przyrodzonej dobroci, wystarczy słyszeć, jak mówi kazania; łagodny, naturalny a barwnego i łatwego słowa — mówca, który stał się sławny swym rzadkim talentem krasomówczym. Kto go słyszał przemawiającego z ambony tym miłym muzykalnym głosem, z tym wylaniem duszy, z tą pełnią miłości, nie popełni omyłki, twierdząc, że Monsignore Sarto mówi kazania jak św. Franciszek Salezy...”

Ksiądz Sarto, po wzruszającym zebraniu pożegnalnym, które mu urządzili jego koledzy, profesorowie seminarium w Treviso, opuścił to miasto, udając się do Rzymu. Na stacjach w Mestre i w Padwie witały go delegacje duchowieństwa. 8-go listopada został przyjęty przez papieża Leona XIII; uznany publicznie za godnego wysokiego urzędu kościelnego, który mu powierzono, na Konsystorzu papieskim w dwa dni później, 16-go listopada został konsekrowany w kościele św. Apolinarego przez kardynała Parocchi.

Była to trzecia niedziela listopada i przeznaczona na tę datę Ewangelia opowiadała przypowieść o przymieszanej przez gospodynię do mąki odrobinie kwasu, który powoduje podnoszenie się całej masy ciasta.

Tegoż wieczoru, 16 listopada, papież Leon XIII przyjmował u siebie nowego biskupa. Ofiarował mu krzyż pasterski, ozdobiony drogimi kamieniami, brewiarz pięknie oprawny i wreszcie trzeci dar, najcenniejszy, bo z niego można było zaczerpnąć otuchy i odwagi; powiedział przy rozstaniu: „Jeśli Mantuańczycy nie polubią swego nowego biskupa, to będzie oznaką, że nie będą mogli lubić żadnego, gdyż Monsignor Sarto jest najbardziej ujmującym, najbardziej godnym kochania z biskupów.”

Po powrocie do Treviso, gdzie od mieszkańców miasta odebrał wiele dowodów żalu, że ich opuszcza, udał się do Salzano, chcąc jeszcze odwiedzić na pożegnanie swych dawnych parafian. Przybył do nich w niedzielę, odprawił Mszę św., przemawiał do nich o latach, które przebył wśród nich i, po nieszporach, po raz drugi wszedł na ambonę, zamierzając pożegnać swe dawne owieczki i polecić im nabożeństwo do Najświętszego Serca Jezusowego. Już rozpoczął mówić, gdy nagle drzwi się otwarły i Mgr. Calegari, biskup z Padwy, zjawiając się niespodzianie, zajął miejsce między słuchaczami swego przyjaciela. Wieczorem cała ludność przedefilowała przed obu biskupami, którzy następnie udali się na plebanię, gdzie rozmawiano do późna w nocy.

Znaną jest rzeczą, że biskupi mianowani przez papieża, musieli być jeszcze dla objęcia swego stanowiska, prawnie uznani przez rząd włoski, który im tego uznania niekiedy udzielał, niekiedy odmawiał. Exequatur rządowe doszło 26. II. 1885 r. Mgra Sarto, który parę dni później zawiadomił o tym fakcie mera Mantui, wchodząc w ten sposób w kontakt z rządem cywilnym. — Myśli, jakie wyrażał w tym piśmie, wyrażenia, którymi się posługiwał, czyniły z tego listu wzór kurtuazji, połączonej z trafnym poczuciem sprawiedliwości.

— „Zaledwie otrzymałem od Ministerstwa Sprawiedliwości łaskawe zawiadomienie o exequatur, udzielonym dekretom papieskim, które mnie wyznaczają na stanowisko biskupa tej sławnej diecezji, odczuwam potrzebę przedstawienia się, jako nowy obywatel Mantui, Waszej Ekscelencji, aby złożyć moje uszanowanie i prosić dla siebie o pomoc Jego autorytetu we wszystkim, co się okaże potrzebne. W rzeczy samej wiem, że siły moje są o wiele za słabe dla doniosłego zadania, które Ojciec święty zechciał mi powierzyć i bez tej pomocy serce moje byłoby pełne niepokoju na myśl, że być może nie byłbym w stanie dać mieszkańcom miasta i diecezji tego, czego mają prawo wymagać od swego biskupa.

Ta okoliczność pozwala mi zapewnić Waszą Ekscelencję, że jeśli znane mi są uprawnienia, które otrzymałem od Boga i swej władzy kościelnej, nie mniej zdaję sobie sprawę także ze swego obowiązku okazywania się całkowicie lojalnym względem ustanowionych władz, jako kapłan religii, której godłem jest sztandar pokoju, prawem — prawo miłości.

Na podstawie tego swego charakteru łącznie z wewnętrznym przekonaniem, że kapłan może rozciągnąć swój wpływ tam tylko, gdzie panuje zgoda, zapewniam Waszą Ekscelencję, że dołożę wszelkich starań, aby na swym polu działania we wszelki sposób podtrzymywać zgodę i pokój, skłonny, gdyby zachodziła potrzeba, do wszelkich ustępstw i ofiar, zgodnych z uczciwością, dla uniknięcia najlżejszego nawet nieporozumienia.

Wyciągam do Was rękę, oświadczając, że szczęśliwy będę, mogąc należycie wypełnić swoje obowiązki ojca duchownego i przyjaciela pomiędzy tymi, których miło mi jest nazywać swymi współobywatelami i swymi dziećmi.

Ufam, że nie zabraknie mi nie tylko poparcia w wykonywaniu swych obowiązków i uprawnień biskupa i obywatela, lecz że pomoc i przychylność wszystkich uczynią mą misję owocną.

Równocześnie chciałbym wyrazić powyższe uczucia także urzędnikom administracji miejskiej i radcom miejskim, prosząc oświadczyć im wszystkim, że nowy biskup, biedny co dóbr świata, lecz bogaty sercem, nie ma innej ambicji, jak tę tylko aby utworzyć ze swego ludu jedną rodzinę przyjaciół i braci oraz zapewnić duszom zbawienie...”

Słowa te mają ton ewangeliczny. Pismo pasterskie, które w kilka dni później biskup Sarto wystosował do wiernych swej diecezji, również mogło być tylko dziełem człowieka, który zna swego Mistrza, słucha słów Jego i stara Mu się upodobnić.

Czytając je, pozostajemy pod wrażeniem, że pisała je dusza, która dozwala widzieć bez obsłonek konwenansów swą szeroko otwartą ufność, swą pokorę, swą miłość wzmożoną i, wreszcie, to swe upodobnienie się, jakkolwiek niedoskonałe, z pewnością, lecz już wyraźne i biorące za serce, do Pana naszego Jezusa Chrystusa, którego naśladowania Bóg żąda od wszystkich chrześcijan.

— Dla korzyści dusz waszych, pisał biskup Sarto, nie będę szczędził starań, ni trudu i nic bardziej nie leży mi na sercu nad wasze zbawienie. Ten lub ów z was spyta może, co mi da moc dotrzymania moich przyrzeczeń. Odpowiem: Nadzieja... Nadzieja, towarzyszka mego życia, najpewniejsza pomoc w niepewnościach, najpotężniejsze oparcie w słabości.

Nadzieja, tak; lecz nie nadzieja w ludziach, tylko w Chrystusie, opierająca się na Jego obietnicach, która najsłabszego nawet wzmacnia pomocą Bożą. Mogę wszystko w tym, który mnie umacnia — mówi Apostoł.

Moc Boga jest nieskończona; więc mnie, który w Nim pokładam swą ufność, miałożby jej zabraknąć? On jest mądrością nieskończoną, jakżebym więc ja, wasal Jego nauki, miał się mylić? Jest dobrocią nieskończoną, mógłżebym więc zostać opuszczony? Nadzieja łączy mnie z Bogiem i Boga ze mną. Wiedząc dobrze, żem nie dość mocny dla podźwignięcia brzemienia, które mi włożono na barki, jedyną pociechę znajduję w pięknej cnocie nadziei...”

Mało już pozostawało czasu do dnia objęcia biskupstwa w Mantui. Kiedy zobaczy znowu matkę, krewnych, przyjaciół z lat dziecinnych? Udał się więc do Riese, aby spędzić tam Wielki Tydzień i święta Wielkiejnocy.

Dla rodziny i jej najbliższego otoczenia ze wsi i okolicy były to najpiękniejsze święta wielkanocne, jakie kiedykolwiek mieli.

Dom przy drodze do Asolo znowu zaznał te godziny poufnej gawędki w gronie rodzinnym, gdy dzieci, przejściowo tylko bawiące w domu i postarzałe w międzyczasie, opowiadają mnóstwo rzeczy matce i rodzeństwu, kochającym i rozczulonym. My, obcy, nie możemy wiedzieć, o czym mówiono, lecz ludność miejscowa zachowała jedno bon mot matki Piusa X z owego czasu. Opowiadają, że biskup,

wkrótce po przybyciu do domu, wyciągnął rękę do matki i pokazując jej swój pierścień, powiedział:

— Patrz, mamo, jak mój pierścień pasterski jest piękny!

Matka spojrzała, potem pomarszczonymi palcami dotknęła swej srebrnej obrączki na lewej ręce i odrzekła:

— Prawda, że piękny jest twój pierścień, Józefie, lecz nie miałbyś go, gdybym ja nie miała tego oto!...

Biskup po odwiedzinach w Riese wrócił jeszcze do Treviso. Należało już objąć w posiadanie diecezję. Gdy nadeszła noc ostatnia w Treviso, poprzedzająca wyjazd do Mantui, noc, po której trzeba było pożegnać się z wspomnieniami dziewięciu lat względnie łatwego życia posłuszeństwa — Józef Sarto tej nocy nie mógł spać. Czuł, że nie ma odwagi ujrzeć nazajutrz tych wszystkich swych przyjaciół, profesorów seminarium, że go to pożegnanie zanadto wzruszy. Napisał więc do nich list, który doręczył rektorowi Don Romanelli ze słowami: „Proszę przeczytać to pismo w refektarzu, gdy mnie już nie będzie”. Potem w wielkim sekrecie, polecił sprowadzić dorożkę, która winna była stanąć nie przed głównym wejściem do gmachu, lecz opodal w miejscu, którego nie można było widzieć z okien.

Wyjechał samotny, bez pożegnania, modląc się i ofiarując Bogu swój smutek z powodu rozstania i obawę przed czekającym go nowym życiem.

Jakże ta słabość człowieka tak silnego jest miła!... Jakże dobrze uzupełnia jego charakterystykę!

Tegoż dnia, 18-go kwietnia, deputacja duchowieństwa oczekiwała go na stacji w Weronie, aby powitać w nim nowego biskupa Mantui i towarzyszyć mu w dalszej drodze. Była już siódma godzina wieczorem, gdy pociąg stanął na miejscu.

Mieszkańcy miasta wylegli na ulice; rozkołysane dzwony kościelne brzmiały rozgłośnie, a do ich potężnych, grzmotom podobnych, głosów mieszały się srebrzyste głosiki dzwonów kaplic, rozrzuconych po mieście.

Przed stacją — mnóstwo powozów, gdyż każdy z noblessy z miasta i okolicy nadesłał swój, aby uświetnić orszak nowego biskupa. Mgr. Sarto wszedł do powozu senatora Bagno i wpośród okrzyków tłumów, zgromadzonych na ulicach, na czele długiego szeregu pojazdów, sunących za nim, przejechał przez miasto aż do katedry a potem do pałacu biskupiego.

Na placu św. Piotra przed pałacem cisnęła się wielka ciżba ludzi, wołając:

— Chcemy widzieć biskupa!

Musiał więc ukazać się na balkonie i pobłogosławić lud, który w swym nowym pasterzu już odgadywał przyjaciela.

I był to rzeczywiście wielki przyjaciel, który przybywał nieść pomoc diecezji bardzo tej pomocy potrzebującej, bardzo „chorej”. Seminarium mantuańskie znajdowało się w opłakanym stanie, licząc zupełnie mało alumnów; nędzne dochody z mensy biskupiej nie pozwalały na należyte opłacanie profesorów; w wielu parafiach brakowało księży; niektórzy z proboszczów nie byli dostatecznie gorliwi; błędy modernistyczne, zwłaszcza poglądy Rosminiego, miały zwolenników nawet pomiędzy duchowieństwem; znaczna część ludności podlegała wrogim Kościołowi wpływom socjalistycznym.

Praca przedsięwzięta przez Mgra Sarto, aby przywrócić w diecezji należyty porządek, dyscyplinę, raz życie duchowne wymagała od niego niepospolitych przymiotów. Zalety dobrego administratora nie wystarczają, gdy chodzi o sprawy duszy; trzeba ponadto wybitnego nadprzyrodzonego życia.

Przyzwyczajenie do wytężonej pracy pozostało na stanowisku biskupa to samo co dawniej: wstawał przed piątą, kładł się do snu o północy, rzadko pozwalał sobie na użycie przechadzki — lecz nowe obowiązki uczyniły ciężar tego twardego trybu życia jeszcze większym. Mgr. Sarto przyjmował o każdym czasie wszystkich zgłaszających się do niego, nie mając wyznaczonych dni, ani godzin przyjęć.

Jeden z jego znajomych z owego czasu ładnie powiedział o nim: „On przyjmował dobrze bogatych i zupełnie dobrze biednych”. Nietrudno odgadnąć, że nie żywił uprzedzeń względem tych pierwszych, bo nie pozwalałaby na to jego sprawiedliwość; lecz wiedział, że ubogi ma zawsze mniej przyjaciół, więc tym więcej cieszy go, gdy się spotka z przyjemnym i serdecznym przyjęciem.

Nieraz zdarzało mu się samemu otwierać drzwi powracającym do niego raz jeszcze, podczas, gdy tak łatwo było nie odpowiadać na pukanie, udając nieobecność.

Papież Pius XI opowiedział niedawno siostrzeńcowi Piusa X następujące zdarzenie: Pewnego dnia, Wcześnie z rana, biskup Sarto pracował, pochylony nad swym biurkiem, gdy nagle usłyszał głos, który zapytywał: „Czy wolno wejść?” Mgr. Sarto otworzył drzwi sam i ujrzał przed sobą młodego kanonika, który w pałacu biskupim nie spotkał nikogo, kto by go zaprowadził do biskupa. Gość ten nazywał się Achilles Ratti i przybywał dla pewnych poszukiwań w bibliotece publicznej w Mantui.

— Może nie odprawiłeś jeszcze Mszy św., Monsignorze? — spytał go biskup Sarto.

— Owszem, odprawiłem Mszę w katedrze.

— W takim razie przyjmie ksiądz filiżankę kawy?

Nie czekając na odpowiedź wyszedł ze swego gabinetu i począł wołać siostry: Marię, Annę, Różę... Na próżno: nie wróciły jeszcze z kościoła.

— To nic — rzekł biskup — zejdźmy na dół razem

Zeszli więc na dół do kuchni i ten, który później miał zostać papieżem pod imieniem Piusa X, własnoręcznie przygotował śniadanie dla gościa, który również z czasem miał objąć tron papieski jako Pius XI.

Biskup Sarto musiał podnieść i ożywić ducha pobożności w diecezji, a przy tym stworzyć tam liczne instytucje społeczne i podtrzymać istniejące.

W trzy miesiące po przybyciu do Mantui, zawiadamiając kler i wiernych o swym zamiarze wizytowania probostw, prosił, aby mu nie przygotowywano świetnych przyjęć, pochodów, itp., lecz za to, gdy przybędzie, aby zgromadzono się tłumnie w kościołach, aby się wspólnie z nim pomodlić i jak najliczniej przystępować do Komunii św.

„To będzie najpiękniejsze przyjęcie, jakie tylko można mi zgotować, a manifestacja, która najwięcej mi się spodoba, to Wasza ufność. Wasze serca otwarte, które będę widział na twarzach Waszych, przyjaznych i pełnych uszanowania względem tego, kto przynosi Wam błogosławieństwo Pana”.

Zdarzało się często, że przybywszy z wizytą pasterską, brał zaraz stułę i zasiadał w konfesjonale słuchać spowiedzi, aby jak najwięcej dusz przygotować do Komunii św. i dopomóc w pracy miejscowym księżom.

Sam ten sposób postępowania i ta prostota obejścia się, którą lud rozumie tak dobrze, to były środki, jakimi się posługiwał nieraz, aby delikatnie, bez czynienia hałasu, dać lekcję swym mało gorliwym podwładnym. Opowiadają, że w pewnej parafii, gdzie proboszcz miał zwyczaj wstawać nieco późno, biskup Sarto, który przybył o poranku, zaraz udał się do kościoła i znalazł tam sporą garstkę parafian, oczekujących przy próżnym konfesjonale. Natychmiast kazał sobie w zakrystii podać stułę, usiadł w konfesjonale i począł słuchać spowiedzi.

W jakiś czas potem wchodzi proboszcz i, bardzo zdziwiony, rozgniewany nawet, że jakiś obcy ksiądz ośmielił się zająć jego miejsce, zbliża się z pośpiechem, odmyka drzwiczki — i staje przed swym zwierzchnikiem — biskupem!

Monsignor Sarto, znając ubóstwo proboszczów wiejskich, czuwał nad tym, aby jego wizytacja nie była dla nich ciężarem, zalecał z naciskiem, aby nie czynić żadnych wydatków na przyjęcie go, nic nie zmieniać w zwykłym skromnym posiłku. Natomiast wpływał na to, aby popierali szkoły, moralnie i materialnie. Przy swych wizytacjach wszędzie kazał zgromadzać dzieci, egzaminował je i wykładał im katechizm.

Proszono go nieraz o odwiedzanie chorych i świadków jego wizyt uderzała jakaś dziwna powaga, rodzaj pewności siebie, z którą przepowiadał życie tym, których miano za pozostających w ciężkim niebezpieczeństwie.

Tak np. adwokat Broli w swej książce o Biedaczynie z Asyżu podaje fakt następujący: biskupa Sarto, przybyłego do Castiglione delle Stiviere, ojczyzny św. Alojzego Gonzagi, zaproszono na obiad do domu zarządcy gospodarczego kolegium. W domu tym mały trzyletni synek gospodarza leżał w kołysce w gorączce tyfoidalnej i rodzice obawiali się o życie dziecka.

Biskup Sarto zbliżył się do kołyski, spojrzał na małego chorego i rzekł do ojca: „On nie umrze; nie, nie umrze, Ludwiku” — po czym pobłogosławił maleństwo i odszedł. Dzieciak wkrótce wyzdrowiał, a świadkowie tego zdarzenia, jak i świadkowie wielu innych podobnych zdarzeń z życia Piusa X, jakkolwiek nie wołali głośno dokoła o cudzie, musieli pomyśleć sobie zapewne — że świat ma dużo tajemnic, czy to radosnych, czy też bolesnych.

Od początku swego episkopatu biskup Sarto zapowiedział podwładnym sobie księżom, że zbierze ich na synod diecezjalny stosownie do wskazówek Trydenckiego soboru. Tradycja ta w diecezji mantuańskiej poszła w zapomnienie od paruset lat przeszło. We wrześniu więc 1888 r. znowu ujrzano zgromadzonych dwustu księży na synodzie diecezjalnym w katedrze w Mantui. W ciągu trzech dni synod rozważał wiele ważnych spraw i powziął w nich rezolucje, jako to np.: o obowiązku nauczania religii w kościołach parafialnych we wszystkie dni świąteczne, z pewnymi  dopuszczalnymi wyjątkami; o obowiązku specjalnych wykładów dla dzieci, poza przygotowaniem do I. Komunii św., podczas każdego Wielkiego Postu i każdego adwentu dla przygotowania tych młodych dusz do sakramentów spowiedzi i Komunii św.; uregulowano sprawy zaręczyn, małżeństw, pogrzebów, śpiewu gregoriańskiego, godzin odprawiania Mszy i innych nabożeństw, poza tym sprawę przedmiotów starożytnego pochodzenia: obrazów, rzeźb, naczyń kościelnych, które jako zabytki zabroniono sprzedawać pod rygorem zasuspendowania winnego proboszcza. Pełne miłosierdzia serce biskupa Mantui natchnęło niewątpliwie następującą rezolucję, przyjętą na zebraniu ogólnym: że przy pogrzebach ubogich proboszcz będzie obowiązany odprawiać Mszę żałobną, przy czym winien kazać zapalić co najmniej dwie świece, które mają się palić przez cały czas nabożeństwa. Jeśli sam jest ubogi, opłata za tę Mszę obciąży fundusz ofiar za dusze zmarłych.

Tak podczas tych synodów diecezjalnych jak też przy wizytacjach pasterskich oraz w rozmowach z duchowieństwem i z wiernymi biskup Sarto nie przestawał powtarzać: Kochajcie wasze seminarium duchowne mantuańskie! Wspierajcie je modlitwą i jałmużną! Proście Boga o to, aby powołania kapłańskie mnożyły się pomiędzy młodzieżą!

Pismo pasterskie z dnia 7 lipca 1885 r., które wystosował do swego ludu, wibruje całe tą ojcowską troską o seminarium, nawoływaniem do podtrzymania tej instytucji. Mówił w nim do ubogich:

— „Po Bogu, w was najwięcej pokładam nadziei, o ludzie ubodzy! Nie lękajcie się: ja nie wymagam niemożliwości, chcę od was tego tylko, co posiadacie: serca kochającego. Wiem, że macie szczupłe środki materialne, lecz was jest dużo; z licznych ziarnek zboża tworzy się pełny jego zasiek, z licznych kropelek wody — deszcz ożywczy, z licznych nut — słodka harmonia muzyki...

„Niema nikogo, kto by nie mógł ofiarować na seminarium czy to chociaż jednego centyma, czy owocu lub jarzyny.” Do bogatych przemawiał:

— „Dawniej rodziny możne uważały sobie za honor oddać jednego ze swych synów na służbę Bożą; dziś, gdy to się zdarza rzadko tylko, gdy głos Boga daje się dosłyszeć przeważnie między ludem ubogim, jak wówczas, gdy Chrystus powoływał swych apostołów od łodzi rybackich i sieci — któż z was nie pośpieszy oddać, dla zachowania Wiary, przynajmniej cośkolwiek z dóbr, którymi was Bóg obdarzył?...”

Prawdziwej gorliwości nie wystarczają wpływ na innych, pisma i wezwania, przewyższa je ofiara z samego siebie, której biskup Sarto nie szczędził. Prawdę codziennie wieczorem udawał się do seminarium i informował się o wszystkim. Zaraz pierwszego roku asystował przy egzaminach, a w kilka dni później w jednej z sal pałacu biskupiego, którą kazał pięknie udekorować, osobiście rozdzielał nagrody uczniom w obecności ich profesorów, duchowieństwa i licznie zgromadzonej publiczności z miasta.

Owoc tych jego starań i wysiłków nie dał długo na siebie czekać: liczba seminarzystów wzrosła znacznie i chociaż seminarium mantuańskie nie stało się bogatym, lecz jednak po pewnym czasie, gdy młodzi ludzie, przybywając do biskupa Sarto, mówili mu: Chciałbym zostać księdzem, lecz jesteśmy w domu bardzo biedni, nie byłbym w stanie płacić więcej nad jakąś cząstkę wyznaczonej opłaty za naukę i utrzymanie; czy mógłbym liczyć na przyjęcie? — biskup był szczęśliwy, mogąc odpowiedzieć z radością, przedziwnie czystą: Tak moje dziecko, tak, synku! [Figliuolo — spieszczenie słowa figlio - syn]

Monsignor Sarto pierwszą swą generalną wizytację zakończył w ostatnich miesiącach roku 1888, w maju zaś 1889 roku już się przygotowywał do następnej. Tym, którzy mu zwracali uwagę, czy to nie jest zbyt wielkim dla niego utrudzeniem, odpowiadał: Ksiądz jest człowiekiem zobowiązanym do ponoszenia trudów, jedno i drugie to synonimy. Dodawał czasem jeszcze: Co do mnie, gdyby jakaś choroba miała uczynić mnie niezdolnym do wykonywania moich obowiązków, prosiłbym Boga Miłosiernego, aby mnie powołał do Siebie.

Trudności, na jakie napotyka Dobro, a które istniały przez wszystkie wieki, zuchwałość zła, która się przejawia również przez wieki, lecz szczególniej w niektórych, przede wszystkim w naszych czasach, tłumaczą pewną melancholię, która się odbijała niekiedy w spojrzeniu biskupa Sarto. Wesoły z natury, mając jednak umysł jasny i przenikliwy, nie mógł nie dostrzegać mnóstwa przeszkód, które nieraz z prawdziwą wściekłością przeciwstawiają się wiernym, na drodze prowadzącej do Nieba. Miłość Chrystusowa nurtowała serce tego Dobrego Pasterza. Serdeczne przyjęcie, jakiego doznał od papieża Leona XIII-go, którego odwiedził w końcu r. 1889, pokrzepiło go na duchu. Lecz Rzym sam przez się, w tych ostatnich latach XIX wieku, zasmucał go. Na kilka dni przed przyjęciem u papieża pisał do swego przyjaciela Jacuzzi:

— „Tutaj nawet mało jest pociechy. Ze wszystkich stron słyszy się biadanie i wszędzie odkrywa się, że piekło pracuje jak tylko może, aby spoganić to biedne miasto — do takiego stopnia, że odczuwam pewnego rodzaju potrzebę prędkiego powrotu do Mantui.”

Mimo jego woli, sława jego wzrastała. Zapraszano go dla wygłaszania kazań do Genui, do Brescii i innych dużych miast, gdzie podobał się ogólnie nie tylko jego talent krasomówczy, lecz także ciepło tej duszy, którą zdawał się udzielać swym słuchaczom i ta litość dla świata, która była mu wrodzoną.

Podczas jednej wizytacji pasterskiej poinformowano go, że przeszło trzysta osób z ludności wioski zamierza wyjechać do Ameryki — głównie z powodu trudności znalezienia pracy w kraju, a trochę także pod wpływem uroku nowości. Na tę nowinę biskup Sarto odczuł żywy smutek. Stracić tylu swych synów! Widzieć ich rzuconych na los przygód! Gdy skończył udzielanie w tej parafii instrukcji katechetycznej, co czynił wszędzie, przy kazaniu, wiedząc, że między jego słuchaczami znajdują się także ci dobrowolni wygnańcy, których wypędzała z ojczyzny bieda, że zapewne nie zobaczy już ich więcej na ziemi włoskiej — chciał ich pożegnać. Myślał bez wątpienia, że rząd włoski z owych czasów nie uczynił wszystkiego, co by należało, aby zachować w kraju tylu pracowników dla ziemi ojczystej, tyle rodzin dla państwa, tyle dusz dla Kościoła, i nie ukrywał swego żalu wobec tak silnego ruchu emigracyjnego i tak małych wysiłków zmierzających ku powstrzymaniu go. Lecz z jakimże umiarkowaniem on, sługa Boży, wskazywał na zaniedbania lub omyłki Cezara. — „Moi najdrożsi, mówił, nie moją jest rzeczą sądzić, czy w tych okolicach jest więcej ust do karmienia, niż środków żywności, czy większa jest podaż rąk, niż obfitość pracy; lecz jakąkolwiek by była opinia innych osób w tym względzie, ja, Wasz ojciec duchowny, nie mogę nie opłakiwać odjazdu tylu moich synów do kraju, gdzie rzadko tylko, i tylko z trudnością będą mogli znaleźć pomoc religijną, której tu, dzięki Bogu, nie brakuje jeszcze. Opuścić kraj, opuścić Kościół, w którym przyjęliśmy chrzest święty, gdzieśmy uczyli się modlić, przystąpili do pierwszej Komunii św., aby iść w kraje, gdzie będziecie pozbawieni pociech religijnych, gdzie może zaledwie raz do roku można będzie spotkać księdza, być na Mszy!... Och! na tę myśl niepodobna nie wzruszyć się smutkiem!... Zalecam Wam, dzieci moje, abyście przynajmniej zachowali tę wiarę, którą otrzymaliście na chrzcie św., wykonywali praktyki religijne, posługując się tymi środkami chociażby w długich odstępach czasu — środkami, które same tylko mogą podtrzymać Wasze życie religijne i uczynić nędzne życie znośnym. Przed wyjazdem, proszę Was bardzo, zgłoście się do Waszego Pasterza, od którego dostaniecie, prócz rad, zaleceń i ew. drobnych pamiątek, egzemplarz katechizmu, jakąś książeczkę pobożną oraz zaświadczenie, potrzebne dla tego, aby Was rozpoznawano jako chrześcijan i katolików.

I niech błogosławieństwo Boskie towarzyszy Wam zawsze i wszędzie!”

Nie dość było okazywać smutek i żal, należało spróbować zmniejszyć rozmiary emigracji, tak zgubnej dla wielu dusz i dla kraju. Wkrótce po wyżej opowiedzianym kazaniu podczas wizytacji biskup Sarto w piśmie skierowanym do podwładnych sobie proboszczów polecał tymże, aby uprzedzali swych parafian o wszystkich grożących im na emigracji możliwych niebezpieczeństwach, ostrzegali ich przed wyzyskiem i oszustwami ze strony agentów emigracyjnych i nakłaniali ich do zmiany postanowienia wyjazdu.

— „Niech nie powstrzymuje Was w wykonaniu tego zadania ani obawa wzbudzenia przeciwko sobie nienawiści pewnych osób, ani też obawa przed zniechęceniem, które nastąpi może po okresie entuzjazmu. Prawda zawsze wzbudza niechęci; godna jest jednak zawsze, aby jej hołdować, a o ileż piękniej jeszcze w podobnej sprawie, gdy w grę wchodzi zbawienie dusz.”

Warto zapamiętać te słowa Józefa Sarto: nie lękać się niczego, gdy chodzi o zbawienie dusz. Przemawia tu jego miłosierdzie, a miłosierdzie — to jest miłość. Gdy przedmiot, ku któremu się zwraca, jest najcenniejszy w świecie, bo Prawda i dusze ludzkie, gdy broni go bez względu na swój interes, bez myśli o sobie, bez próżnego hałasu, lecz i bez trwogi, pokładając całą swą nadzieję w Bogu — prawdziwie można w niej widzieć odbicie doskonałości Boskiej, ukazujące się w człowieku.

W innych wypadkach jeszcze biskup Sarto wykazał tę prostą odwagę. Tak np. gdy parlamentowi włoskiemu przedłożono dwa projekty, które stanowią Ważną część międzynarodowego programu rewolucyjnego: o ślubach cywilnych i o rozwodach, zmierzając do wprowadzenia tych projektów w życie — Monsignor Sarto zebrał dokoła siebie w jednej z sal pałacu biskupiego członków Komitetu diecezjalnego i z wielką stanowczością i energią wystąpił przeciwko tym zamachom na moralność, na rodzinę i tym samem na pomyślność kraju. Inne zajście było jeszcze drażliwszej natury. W dniu urodzin króla Humberta, t. j. 14 marca każdego roku, było zwyczajem, że przedstawiciele władz cywilnych i wojskowych gromadzili się w katedrze w Mantui, gdzie śpiewano w tym dniu uroczyste Te Deum.

Rząd Crispiego, mający w programie ciągłe obrażanie Kościoła, polecił podwładnym sobie urzędnikom administracji cywilnej po nabożeństwie w katedrze udać się do synagogi, gdzie miała odbyć się ceremonia religijna również z powodu urodzin Króla.

Równało się to wyraźnemu zapomnieniu, że we Włoszech religią państwa była religia katolicka; było poniżaniem tej religii przed ludem, tak, jakby fałsz miał jednakie prawa z Prawdą; było to wreszcie publicznym gorszeniem ludzi, i to solennym, z muzyką, pochodem, mundurami, z całym autorytetem państwa...

Monsignor Sarto, według swego zwyczaju, zastanowił się i rozważył, jak się zachować w tej sprawie.

Na kilka dni przed datą 14 marca powziął decyzję i powiadomił przedstawicieli władz rządowych, że jeśli zamierzają przejść z nabożeństwa w katedrze na nabożeństwo do synagogi, on, biskup Mantui, będzie widział się zmuszony do przykrego obowiązku — nie przyjęcia ich w katedrze. Łatwo odgadnąć konsternację wywołaną tym oświadczeniem, oburzenie dzienników z odłamu prasy tzw. liberalnej, stek zniewag, którymi z jej strony obsypano biskupa Sarto, przestrogi i refleksje także ze strony tzw. „rozsądnych”, którzy wyobrażają sobie, że czynienie ustępstw jest zawsze cnotą, a ciężar kosztów praktykowania tej cnoty przerzucają na Boga i Kościół.

Ministerstwo Crispiego, zapytane zaraz o zdanie, zadecydowało, że wobec takiego stanowiska biskupa Mantui przedstawiciele władz rządowych powstrzymają się od wzięcia udziału jak w jednej tak w drugiej ceremonii religijnej — co nie było z pewnością zgodne z uczuciami ludu włoskiego, ani też z pierwotną intencją rządu zarządzającego uroczysty obchód urodzin Króla.

Jak już wspomniałem wyżej, Mgr. Sarto decydował się na podobne wystąpienia tylko po dojrzałej rozwadze i wówczas tylko, gdy je uważał za konieczne przez wzgląd na powierzone swej pieczy dusze i poszanowanie należne Wierze św.

Okazywał się bowiem surowym tylko z wielką niechęcią i bardzo rzadko, czy to jako biskup, czy później jako kardynał, czy jako papież.

Ten syn ludu otrzymał od papieża Leona XIII tytuł hrabiego rzymskiego. Kiedy? Nie wiemy. Przeglądając zbiór listów pasterskich biskupa Mantui napotkałem dwa pisma, jedno z okazji świąt Bożego Narodzenia, drugie z okazji nadchodzącego Wiek kiego Postu, noszące datę, pierwsze 20. XII. 1892, drugie 29. I. 1893 r. Oba te pisma mają wstęp jak poniżej:

— „Józef Sarto, z łaski Boga i Św. Stolicy Apostolskiej biskup Mantui, prałat domowy Jego Świątobliwości Papieża Leona XIII, asystent tronu apostolskiego i hrabia rzymski, czcigodnemu duchowieństwu i drogiemu mi ludowi miasta i diecezji Mantui — pozdrowienie i błogosławieństwo”.

W ciągu jednak dalszego długiego życia Mgra Sarto nie spotykamy więcej wzmianki o tym tytule, którego z początku nie mógł nie użyć urzędowo chociażby tylko jeden lub dwa razy.

Pomiędzy cechami charakteru Piusa X jest jedna zbyt piękna, aby o niej nie opowiedzieć, a która zaznaczyła się wybitnie w pewnym zdarzeniu z czasów episkopatu w Mantui. Podaje je jeden z biografów Piusa X, ksiądz Benedykt Pietami, postulator w sprawie beatyfikacji Józefa Sarto.

Pewien kupiec i aferzysta, mieszkaniec Mantui, napisał książkę pełną złośliwych oszczerstw pod adresem biskupa Sarto. Książka ta była wydana anonimowo. Biskup dowiedział się wkrótce, kto był autorem książki i zaraz począł modlić się za niego. Tym, którzy doradzali mu, aby wystąpić przeciwko winnemu na drodze sądowej, odpowiedział: „Ten nieszczęśliwy więcej potrzebuje modlitwy, niż kary”.

Upłynęło niewiele czasu, gdy aferzysta, o którym mowa, nagle zbankrutował. Był zupełnie zrujnowany. Wierzyciele rzucili się na niego i niektórzy z nich dążyli do tego, aby uznać bankructwo za fałszywe, jakkolwiek zrujnowany kupiec nie uchybił, jak się zdawało, przepisom zawodowej uczciwości. Zdawało się, że zguba jego jest nieuniknioną, gdy niespodzianie jakaś ręka — również anonimowo — wsparła go, gdy już pochylał się nad przepaścią.

Biskup Sarto polecił zaprosić do siebie pewną starszą panią, czynną w działalności dobroczynnej i w rozmowie z nią w cztery oczy, mówiąc o zrujnowanym kupcu, powiedział: „Widzi pani, to jest nieszczęśliwiec, nie można nazwać go inaczej. Proszę pójść do jego żony i zanieść jej to oto” — i to mówiąc, wyjął z szufladki swego biurka potrzebną znaczną kwotę i włożył ją do koperty. — „Proszę zwłaszcza pamiętać, aby się nie zdradzić, że to ja Panią przysyłam. Jeśliby nazbyt nalegano, może Pani powiedzieć, że osoba, która zebrała dla nich tę kwotę, to jest Pani najmiłosierniejsza ze wszystkich dobroczynnych dam: Matka Boża Nieustającej Pomocy”

Gdy ktoś jest tak dalece przebaczający urazy, tak niepamiętny na własną chwałę a gorliwy o chwałę Boską — pojmuje się, dlaczego Bóg obarcza go większymi od innych obowiązkami. Biskup Sarto wkrótce miał zostać Patriarchą Weneckim i kardynałem Świętego Rzymskiego Kościoła.

 


 

ROZDZIAŁ VII.
Patriarcha Wenecki.

 

Gdy patriarcha wenecki kardynał Agostini umarł 31. XII. 1891 r., Leon XIII zamierzał z początku zamianować jego następcą starego biskupa z Treviso, Monsignora Apollonio.

Ten jednakże przeciwstawił temu projektowi poważne racje, mianowicie zły stan swego zdrowia, i uzyskał, że papież odstąpił od pierwotnego zamiaru.

Upłynęło kilka miesięcy. Dnia 23 maja 1893 r. wenecki dziennik Voce della Verita („Głos Prawdy”) podał, że na najbliższym konsystorzu papieskim ma być promowany na patriarchę weneckiego biskup Sarto. W kilka dni później dzienniki dodały, że na następnym konsystorzu, który odbędzie się 12-go czerwca, patriarcha zostanie zarazem kardynałem.

Po próbie uchylenia się od tych zaszczytów Mgr. Sarto zgodził się je przyjąć, gdy jeden z sekretarzy papieskich powiedział mu, że dalsze wymawianie się sprawiłoby papieżowi wielką przykrość.

7 czerwca był w Rzymie. Przyjęty z oznakami wielkiej sympatii, w czym Leon XIII nie był hojny, usłyszał od papieża słowa bardzo dla siebie pochlebne. Słowa te należą do historii obu tych wielkich mężów: „Chcę, aby biskup Mantui został kardynałem, i nawet, o ile członkowie konsystorza nie będą mieli nic przeciwko temu, życzę sobie, aby zachował tytuł biskupa Mantui do czasu objęcia patriarchatu w Wenecji, dlatego, aby wiedziano dobrze, że kapelusz kardynalski nie jest zwykłym dodatkiem do nowego urzędu, ile raczej nagrodą, którą mu przeznaczamy osobiście.”

Monsignor Sarto, biskup Mantui, rzeczywiście został na konsystorzu papieskim mianowany kardynałem, a w trzy dni później — patriarchą weneckim.

Natychmiast powstał konflikt z ministerstwem Crispiego, gdyż minister odmówił udzielenia exequatur nominacji na patriarchę w Wenecji, reklamując dla rządu Królestwa Włoch prawo wyznaczania patriarchy na mocy przywileju udzielonego niegdyś Prześwietnej Republice św. Marka przez papieży.

Urzędy miejskie w Wenecji, składające się w większości z ludzi nieprzyjaźnie usposobionych względem Kościoła, nie starały się, jak się zdaje, przyśpieszyć rozwiązania tej poważnej sprawy, która diecezję pozostawiała bez biskupa.

Watykan w odpowiedzi udowodnił, że te dawne przywileje, na które się powoływał Rząd, wygasły, że nie miały żadnej racji istnienia.

W ciągu szesnastu miesięcy jeszcze nowo mianowany patriarcha nie mógł objąć swego urzędu i przez cały ten czas rząd królewski przywłaszczał sobie dochody z mensy biskupiej w Wenecji.

Kardynał Sarto po złożeniu wizyt, które pozostawiły w Rzymie żywe wspomnienie, pośpieszył znowu do Mantui; 23-go czerwca witano go solennie w tym mieście. W ciągu lata miał dużo zajęcia, nie mogąc się wymówić od ustawicznych zaprosin do prezydowania w różnych uroczystościach religijnych w miastach i większych wioskach Lombardii i prowincji weneckiej. Udawał się więc w drogę, a wszędzie witało go radosne bicie w dzwony. Wreszcie 14 października dopiero znalazł wolną chwilę, aby odwiedzić swą starą matkę, schorowaną teraz i niedołężną, tak, że nie mogła wyjść na spotkanie swego sławnego już syna. Wyjechał z Mantui rannym Pociągiem, który go przed wieczorem miał zawieźć do Castelfranco. Uprzedzono o mającym nastąpić jego przybyciu. Ludność prowincji Wenecji ruszyła lawą ku pobliskim stacjom. W Cittadelli podczas postoju pociągu mieszkańcy Tombolo, mężczyźni, kobiety, dzieci, zgromadzeni licznie na stacji, wznosili okrzyki na cześć swego dawnego wikarego, którego nazywali jeszcze dawnym mianem: Don Giuseppe! Don Giuseppe! W Castelfranco na stacji byli reprezentanci biskupstwa i także tłum rozentuzjazmowanej miejscowej ludności, która otoczyła dostojnika Kościoła, przypominającego sobie zapewne, jak pieszo i na bosaka, z trzewikami przewieszonymi przez ramię, biegał codziennie do gimnazjum w Castelfranco. Teraz wsiadł do powozu, aby przebyć ponownie tę tak dobrze sobie znaną drogę w cieniu platanów, które zgrubiały i postarzały się od tego czasu. Na progach domów, obok których przejeżdżał i w opłotkach wiosek wszędzie było pełno ludzi, między którymi widział tyle znajomych twarzy ludzi starszych i tyle młodzieży, której już nie znał, lecz z której grona wznosiły się coraz ku niemu okrzyki: — Jestem córką Bartłomieja, który był przyjacielem Waszym, Panie, proszę o błogosławieństwo... — Ja jestem synem Andrzeja, Waszego kolegi szkolnego, Panie: cześć Wam! itp.

Można odgadnąć, co to było za przyjęcie w Riese, gdzie Józef Sarto wysiadł przed drzwiami kościoła. Po błogosławieństwie ludu Przenajświętszym Sakramentem musiał znowu wejść do powozu, aby — przeprowadzany niekończącymi się hucznymi okrzykami — pojechać do domku, gdzie Małgorzata Sarto, 80-cio letnia obecnie, nie mogąca się podnieść z łóżka, oczekiwała swego najstarszego syna. Poznała jego kroki na schodach — usłyszała jego głos — ujrzała go przed sobą, gdy pochylony nad łóżkiem chorej, ucałował serdecznie swą matkę. Rozmawiali następnie zapewne długo w tym pokoju, zawsze ubogim, gdzie ona mieszkała niegdyś młodą, gdzie on żył jako dziecko. Dzień następny, którym była niedziela, należał całkowicie do obowiązków reprezentacyjnych. Patriarcha celebrował sumę, przemawiał po Ewangelii i wielu obecnych wzruszył do łez, wspominając przeszłość. Dnia tego był ustawicznie otoczony, wciąż musiał dziękować, błogosławić, rozmawiać.

Wielkie tłumy ludu ze wszystkich sąsiednich wiosek i miasteczek zgromadziły się dnia tego w Riese, które przystroiło się w szereg łuków triumfalnych, a wieczorem w latarnie weneckie, zdobiące wszystkie mury i świecące we wszystkich oknach. Gwar i zgiełk ludu świętującego wielką uroczystość ucichł dopiero późno w nocy.

Lecz trzeciego dnia, wcześnie z rana, Józef Sarto przybrał się znowu, tym razem tylko dla swej starej matki, w swą szkarłatną cappa magna, włożył na szyję złoty krzyż na takim łańcuchu i zbliżył się do Małgorzaty, zdziwionej, wzruszonej do głębi, nie wiadomo czy z radości, czy ze zmieszania wobec takiego przepychu. Nie była to jednak w każdym razie w duszy tej matki chrześcijanki radość dumy, bo tak samo jak jej syn wznosiła zawsze swą duszę ponad świat doczesny; był to jej przykład, jej nauka macierzyńska, którą całym swym życiem dawała synowi, obecnie wzniesionemu tak wysoko w hierarchii Kościoła. Dziękowała zapewne Bogu i myślała, że kres jej jest bliski i że nie zobaczy więcej syna na ziemi... Chwila ta była dla nich obojga słodka, lecz zmieszana ze smutkiem.

Potem kardynał odszedł, udając się dla odprawienia Mszy św. do miłego mu kościoła Madonna delle Cendrole, gdzie oczekiwał go tłum pielgrzymów.

Przeczucia, których nie chcieli wyznać sobie wzajem, nie omyliły ich. Matka żyła po tym ostatnim spotkaniu zaledwie parę miesięcy. Zgasła cicho i prędko w dniu Matki Boskiej Gromnicznej w 1894 r. Zwiedzający Riese mogą widzieć na cmentarzu miejscowym wewnątrz kapliczki z cegły i białego kamienia następujący napis:

„Małgorzata Sanson — wzorowa niewiasta — wierna żona — matka nieporównana — straciwszy w dniu 4. V. 1852 r. męża Jana Baptystę Sarto, w ciągu dni smutnych lub radosnych zawsze Pełna pogody i rezygnacji — po wychowaniu w wierze chrześcijańskiej dziewięciorga dzieci — w 81 roku życia, dnia 2 lutego 1894 r. dopełniła śmiercią sprawiedliwych życia pełnego pracy i ofiar.”

W końcu te jeszcze słowa:

„Dla swych drogich rodziców kardynał Józef Sarto wraz z bratem i siostrami prosi o spokój wiekuisty.”

Czas upływał a patriarcha wenecki wciąż nadal mieszkał w Mantui: ministerstwo nie chciało wydać exequatur rządowego. Ustawiczne zażalenia ludności i kleru, opinie najbardziej renomowanych prawników, stwierdzające, że prawo patronatu Rządu w stosunku do stolicy patriarszej w Wenecji nie istniało w ogóle, pisma różnych wybitnych osobistości do kierujących naówczas polityką w Italii, wielkie protestujące zgromadzenia ludowe w Wenecji — wszystko to ministra Crispiego zdawało się nie wzruszać. Zainterpelowany w Parlamencie ośmielił się powiedzieć, że nie szuka walki z Kościołem, że szanuje Kościół katolicki, jako Kościół bardzo znacznej większości Włochów. Blisko trzy lata diecezja Wenecji pozostawała bez biskupa, wreszcie 5. IX. 1894 r. udzielono oczekiwanego tak długo exequatur.

Jako umotywowanie tej nagłej zmiany stanowiska Rządu niektóre dzienniki podawały, że było to odpowiedzią na korzystne dla Państwa zarządzenie ze strony Stolicy Apostolskiej, którym Leon XIII ustanowił w Erytrei, kolonii włoskiej, Prefekturę Apostolską i pozwolił osiedlić się tam Franciszkanom włoskim na miejsce zakonników francuskich. Szeptano zaś i inne rzeczy — mianowicie, że nowy Patriarcha Wenecki miał być podobno „skłonny do pogodzenia się z Rządem”.

Co w okolicznościach, jakie panowały w owym czasie we Włoszech, nazywa się „pogodzeniem się”, zasługuje właściwie na inne miano i bywa zniewagą. Kardynał Sarto odczuł to. Ten syn ludu miał swą dumę i to dumę nie własną, lecz Kościoła. Nie pozwolił na to, aby mogły powstać wątpliwości co do jego stanowiska i stanowiska Kościoła. W swym pierwszym liście Pasterskim, noszącym datę święta św. Wawrzyńca Justyniana, biskupa Wenecji, 5. IX., pisał do wiernych swej diecezji:

— Boga wygnano z polityki teorią rozdziału między Kościołem a państwem; z nauki — wątpieniem ujętym w system; ze sztuki — poniżeniem ją brutalnym realizmem; z prawodawstwa, kształtowanego na moralności ciała i krwi; ze szkół przez zniesienie nauki religii, z rodziny, którą chcą zlaicyzować w samem jej założeniu, pozbawiając ją łaski sakramentu”...

Jak więc przeciwstawić się złu?... List pasterski odpowiada: „zwalczać główny błąd tego wieku, który chce świętokradzko postawić człowieka na miejsce Boga; wnieść światło rad ewangelicznych i nauki Kościoła we wszystkie problematy, które Ewangelia i Kościół tak triumfalnie rozwiązały: wychowania, rodziny, własności, praw i obowiązków; odnowić chrześcijańskie porozumienie pomiędzy różnymi stanami społecznymi; wprowadzić pokój na ziemi a zaludnić niebo: oto cel, do którego muszę zmierzać pomiędzy Wami, poddając Wszystko Najwyższemu autorytetowi Jezusa Chrystusa i Jego namiestnika na ziemi, Papieża”.

Patriarcha wenecki zdaje się zawsze pochylać głowę przed imieniem papieża, gdy się je tylko spotyka w jego liście pasterskim — i czyni to zapewne szczególniej dlatego, że Leon XIII, wódz przejściowy w walce wieczystej, był w tym czasie przedmiotem napaści, z zewnątrz i od wewnątrz.

„Gdy się mówi o namiestniku Chrystusowym, to nie jest na miejscu badać Go, tylko być Mu posłusznym; nie mierzyć rozciągłości danego rozkazu, aby zwęzić swe dla niego posłuszeństwo; nie szykanować Jego słów, najbardziej nawet jasnych, aby przekręcić ich sens; nie interpretować Jego woli według z góry powziętych uprzedzeń, niszcząc jej istotę; nie ważyć i mierzyć Jego sądów lub poddawać dyskusji Jego rozkazy, jeśli się nie chce znieważyć samego Jezusa Chrystusa... Społeczeństwo jest chore; wszystkie szlachetne jego części są dotknięte chorobą, dosięgła ona nawet źródeł życia... Jedyną ucieczką, jedynym lekarstwem, to Papież.”

Zanim więc jeszcze objął swój urząd w Wenecji, nie pozostawił wątpliwości co do swych poglądów, co do zasad, którymi zamierzał się kierować w duszpasterstwie.

Równocześnie jednakże chciał zapewnić władze cywilne o swej chęci do zgodnej z nimi współpracy:

— „Przesławny Panie — pisał 14. XI. do syndyka w Wenecji — oto zbliża się dzień, gdy wypadnie mi objąć zarząd arcybiskupstwa i uważam za swój obowiązek oświadczyć swe uszanowanie Panu i Szanownym Kolegom Pańskim z Zarządu Miasta.”

Wyrażał nadzieję, że w władzach miejskich znajdzie pomoc, która jego zadanie uczyni mniej ciężkim. „Pewien jestem nawet tego” — pisał — „gdyż jakkolwiek różne są nasze pola działania, winniśmy dążyć, jedni i drudzy, do wspólnego celu, którym jest dobro obywateli i nie powinno być kolizji między dwiema władzami, duchowną i świecką, które mają wspólnego Twórcę.”

Szef municypalności weneckiej, radykalnie nastrojonej, odpowiedział na to grzecznym listem.

W dziesięć dni później nowy patriarcha odbywał uroczysty wjazd do Wenecji. Na ulicach przyległych do stacji kolei żelaznej i uliczkach sąsiednich natłok ludu był tak wielki, że przy najmniejszym nawet zamieszaniu, całe mnóstwo ludzi mogło by było wpaść w Canal Grande. Kanał ten pokrywały setki gondoli i małych parowców. Rozległ się gwizd zbliżającego się do stacji pociągu. W tej chwili wszystkie dzwony Wenecji — a wiadomo, jak ich jest wiele! — poczęły dzwonić rozgłośnie. Niebo, ziemia i morze śpiewały, ludzie tymczasem stali cicho jeszcze, oczekujący. Patrzyli, jak do stopni wykutych w marmurze zbliżała się łódź marynarki królewskiej, w której znajdowało się kilku oficerów w paradnych mundurach galowych. Było pierwsze powitanie Patriarchy ze strony Rządu. Następnie otworzyły się drzwi dworca i kardynał Sarto począł zwolna iść przez tłum. Wówczas wzbił się pod niebiosa potężny okrzyk z tysięcy piersi i ponawiając się w jednym miejscu za drugim, w miarę jak barka wioząca Patriarchę wpływała do nowej dzielnicy Wenecji, towarzyszył mu aż do Piazzetty. On zaś w purpurze kardynalskiej stał na przedzie łodzi, uśmiechając się do łudzi i błogosławiąc ich; po prawej miał krzyż, trzymany wysoko w ręku przez księdza; po lewej swego wikarego generalnego, jakim sam był niegdyś; za nim stali oficerowie marynarki królewskiej. Wszystkie domy i pałace w Wenecji były bogato udekorowane — z wyjątkiem pałacu municypalnego — wszystkie poręcze mostów, okna, balkony, tarasy, przyozdobione dywanami, sztandarami, chorągiewkami, pełne ludzi, brały udział w uroczystości tak długo oczekiwanej. Statki i gondole przybiły u Piazzetty i następnie orszak towarzyszący kardynałowi minął Piazzettę, czyli mały plac, potem duży plac św. Marka z jego słynną bazyliką, pałac Dożów, i zatrzymał się z drugiej strony, tam, gdzie się wznosi pałac patriarchów weneckich, do którego wszedł kardynał. Nastąpiło kilka wizyt oficjalnych: admirała Canevaro, Prezesa Sądu Apelacyjnego, królewskiego Prokuratora, Mera Wenecji, przedstawicieli władz wojskowych. Nadeszła i minęła noc; zaświtał poranek, gołębie św. Marka zajęły zwykłe miejsca nad portalem katedry; i rozpoczęło się dla nowego patriarchy życie w Wenecji. W ciągu tygodnia jeszcze obarczały je liczne obowiązki urzędowej grzeczności. Oddawał wizyty tym, którzy mu je złożyli, przyjmował dalsze. Między tymi ostatnimi były wizyty dwudziestu konsulów państw obcych, z którymi rozmawiał o sprawie interesującej ich wszystkich, bo o sprawie emigracji włoskiej. W tych okolicznościach zawsze nieco kłopotliwych i trudnych, przybycia do nowej miejscowości dla objęcia wysokiego urzędu, kardynał Sarto okazał zwykły sobie takt, przytomność umysłu, szybkość i trafność odpowiedzi, łatwość obejścia się, umiejętność prowadzenia rozmowy, znajomość mnóstwa szczegółów życia świeckiego przy przedziwnej równowadze tylu cennych zalet, podnoszącej ich wartość.

Pałac arcybiskupi w Wenecji znajduje się na lewo od „złotej bazyliki” trochę na stronie. Jest to duży budynek, obłożony białym marmurem, zbudowany około 1850 roku, który ma zbyt pięknych „sąsiadów” — bazylikę i Pałac Dożów — aby zwracać samemu na się uwagę. Przed nim rozciąga się mały placyk, który stanowi dalszy ciąg placu św. Marka i prowadzi do drzwi, wzniesionych o trzy stopnie schodów. Wewnątrz — żadnego przepychu w obiciach, meblach, malowidłach; duże pokoje recepcyjne dla przyjmowania wizytujących i interesantów, dalej mniejsze pokoje mieszkalne, skromne i liczne. Kardynał Sarto nie potrzebował ich aż tyle. Jego siostry, które przyjechały z nim i prowadziły mu kuchnię — zawsze taką samą od czasów Riese —  nie nosiły wcale kapeluszy i chodząc z głową okrytą mantylą lub kawałkiem jakiejś ciemnej materii, nie różniły się niczym od wenecjanek z ludu, żon rybaków czy przekupni, które się spotyka na ulicach, w kościołach lub po nadbrzeżach. Można powiedzieć, że i Józef Sarto jako patriarcha wenecki nie zmienił prawie wcale swego dotychczasowego trybu życia, jaki sobie wytknął od początków swego kapłaństwa.

Wstawał zawsze o piątej rano, kładł się około północy. Przybyło mu tylko dużo obowiązków reprezentacyjnych podczas różnych uroczystości kościelnych i dużo do załatwienia spraw, związanych z jego urzędem. Przyjmował codziennie od 10-tej rano do 12-tej min. 30, a zdarzało się i w Wenecji, że sam schodził otwierać drzwi przybywającym. Zapytywał: „Pan życzy sobie widzieć patriarchę? To ja jestem”. Niekiedy nawet, starym zwyczajem, mawiał: „Jestem tylko biednym kardynałem ze wsi”. Wenecjanie uśmiechali się, słuchając tych słów. Oczekiwano na posłuchanie w dużej sali pierwszego piętra, z okien której ma się widok na Piazzetta dei leoncini — mały „plac lwiątek” — i jedną stronę placu św. Marka; stamtąd przechodziło się do dużego salonu, gdzie kardynał przyjmował odwiedzających; a po skończonej recepcji pracował w małym przyległym gabinecie, mając zawsze dużo do pisania. Prowadził bowiem korespondencję w olbrzymich rozmiarach i mnóstwo listów pisał sam, pomimo, że pomagali mu w tej pracy jego sekretarz, Mgr. Bressan i ks. Pescini.

W Wenecji, jak wszędzie, ubiegano się o to, aby móc go słyszeć i nawet może więcej niż gdzie indziej, bo mówił dialektem weneckim, wkładając w to, co mówił tyle ducha, tyle serca! W bardzo krótkim czasie był już ogólnie znany i lubiany, gdy szedł po ulicach Wenecji, kłaniano mu się co krok. Zdarzało się to nieraz, bo jeśli miał wizytować czy to jakiś klasztor, czy szpital, czy przytułek, najczęściej udawał się tam piechotą, chętnie wdając się w rozmowę po drodze z tym „ludem morza”, który go przyjął za swego.

Dochody patriarchatu, wynoszące nie więcej nad 12,000 franków, nie wystarczały nawet na same jałmużny patriarchy, którego wiecznie proszono pomoc i który zawsze był gotów do dawania. Skarżył się na to często swemu sekretarzowi, księdzu Bressan, który doręczał mu na początku każdego miesiąca na jałmużny pewną sumę pieniędzy, jak mu się zdawało, wystarczającą. W ciągu pierwszych dni miesiąca wszystko było dobrze, lecz już pod koniec pierwszego tygodnia kieska przeznaczona dla ubogich okazywała się próżną. Co tu począć? Wydawać możliwie jak najmniej na siebie. Wenecjanie musieli zapewne zauważyć, że paradna cappa magna kardynała Sarto miała nie wszędzie jednakowy połysk. Ach, bez wątpienia bo też to była stara capa magna poprzednika, którą dopasowano i wyreperowano, jak tylko można była najstaranniej. Najlepiej jednak wykonane reperacje nie mogą zastąpić świeżości... Czy to jako młody uczeń, czy jako kleryk, wikary, proboszcz, biskup — Józef Sarto był zawsze ubogim. I ubogim pozostał także na stolicy św. Marka. O ile należało niekiedy przyjąć kogoś z przejeżdżających przez Wenecję duchownych, ze względów gościnności stół bywał lepiej zastawiony i gość, zachwycony ujmującym i pełnym godności obejściem się gospodarza oraz dobrym przyjęciem, nie domyślał się, że życie codzienne w tym pałacu arcybiskupim było bardzo skromne. Toż samo złudzenie mogli mieć także księża z diecezji, którzy również bywali niekiedy w nim gośćmi, tym bardziej, że siostry kardynała Sarto, dobre gospodynie, zawsze miewały coś w zapasie „dla gości”. Lecz ten okazały pałac patriarchów weneckich na placu Lwiątek najprawdopodobniej nigdy nie widział mniej bogactwa. Poza odznakami swej godności; złotym krzyżem na takimże złotym łańcuchu i pierścieniem, oraz złotym zegarkiem — co do którego wtajemniczeni zapewniają, że bywał zastawiany w lombardzie — kardynał Sarto posiadał tylko jedną rzecz wartościową: gondolę, podarowaną mu przez katolików Wenecji, czarną naturalnie, bo tak wymagała tradycja, a bardzo piękną, zbudowaną przez Casala, pokrytą płaskorzeźbą przez Besarela, a prowadzoną przez gondoliera, którego imię przypominało starożytne wyzłacane konie św. Marka. Nazywał się bowiem — Cavaldoro! Kardynał Sarto rzadko tylko korzystał z gondoli, jedynie, gdy wypadało mu udać się do jakichś odległych dzielnic Wenecji, niekiedy też w letnie poranki jeździł nią na Lido, gdzie używał pieszej przechadzki w towarzystwie Monsignora Bressan.

Podczas tych dziewięciu lat piastowania urzędu patriarchy weneckiego, kardynał Sarto pozostał wierny zasadzie rządzenia dobrotliwie i po ojcowsku, lecz i stanowczo zarazem, tak, jak to było w Mantui.

Nazajutrz po objęciu urzędu w Wenecji, odpowiadając w przepełnionej tłumem wiernych bazylice św. Marka na przemówienie, które wygłosił do niego po łacinie jeden z jego starych profesorów z seminarium z Padwy, z początku także po łacinie, łatwo i pięknie, później po włosku, wyraził się w następujący sposób:

„Powinienem bym być zawstydzony tylu objawami radości i uszanowania, których byłem przedmiotem, oddawaniem mi tylu honorów. Wiem jednak, że te manifestacje czci i szacunku nie odnoszą się do mej skromnej osoby, lecz do Jezusa Chrystusa, naszego Prawodawcy i Króla, w którego imieniu przyszedłem pomiędzy was”. Zapewniwszy następnie swą nową trzodę pasterską, że się odnosi do niej z miłością, że uważa ją za rodzinę i że oczekuje ich serc w zamian dla siebie, dodał:

„Chciałbym, abyście mogli powiedzieć sobie z całą szczerością, że wasz patriarcha jest człowiekiem o prawej intencji, który nie chce półśrodków, wysoko trzyma sztandar bez skazy Namiestnika Chrystusowego i nie ma nic innego na celu, jak tylko podtrzymywać prawdę i bronić jej.”

Zalecał księżom mniej kazań, a więcej nauczania religii, gdyż — jak mówił — kazania opierają się na z góry powziętym przypuszczeniu, że słuchacze znają zasady religii, co nie zawsze ma miejsce. Nakazywał im zawsze wyjaśniać katechizm nie tylko dzieciom, lecz także dorosłym osobom dobrej woli i wybierać dla tej nauki dogodną dla nich porę wieczorną. Czuwał nad karnością kleru, m. in. surowo zakazując uczęszczania do teatru, pod rygorem zawieszenia w urzędowaniu ipso facto, i zalecał nie prenumerować dzienników, które by nie były w zgodzie z Kościołem, nakazując przeciwnie podtrzymywać prasę katolicką — w myśl wskazań Leona XIII szczególniej czasopisma regionalne, „w których się bezpośrednio znajduje lekarstwo na szkody wyrządzane w danej miejscowości przez działania przeciwko wierze lub moralności.” Seminarium duchowne, jak i w Mantui, było przedmiotem jego troskliwości stałej i codziennej. Sprawdzał osobiście poziom i jakość nauczania, egzaminował kleryków, wypytując ich przy sposobności, znał ich wszystkich, wspomagał nieraz z własnych środków, nadto ustanowił przy seminarium, za zezwoleniem papieża, fakultet prawa kanonicznego, którego ciało profesorskie miało władzę nadawania studentom tytułów bakałarza, licencjata i doktora. Co miesiąc i to pod swym osobistym przewodnictwem kazał urządzać konferencje czy to w seminarium, czy też w pałacu arcybiskupim na tematy teologiczne lub z wiedzy biblijnej, czy historii kościelnej, ekonomii społecznej itp. — na które zapraszano nie tylko duchowieństwo i kleryków, lecz także osoby świeckie o odpowiednim wykształceniu. Zorganizował specjalnie dla kleryków uroczyste procesje z Przenajświętszym Sakramentem w ogrodach Seminarium, biorąc sam w nich udział. W jesieni 1897 r., oburzony walką masonerii włoskiej przeciwko Chrystusowi i licznymi świętokradztwami, jakie wówczas popełniono, skorzystał z zebrania w Wenecji biskupów z prowincji weneckiej, aby przygotować wielką manifestację wiary i zadośćuczynienia Zbawicielowi. Duchowieństwo świeckie i zakonne, różne bractwa pobożne, szlachta wenecka, kupiectwo, robotnicy z kółek katolickich, rybacy, marynarze, wszystkie stany i zawody, odpowiadając na wezwanie Patriarchy, zgromadziły się w dniu 8. VIII. 1897 r. na Kongres Eucharystyczny w kościele śś. Jana i Pawła, jednym z najpiękniejszych w Wenecji. W kongresie wzięło udział 4-ech kardynałów, 28 biskupów i bardzo wielka ilość księży i wiernych, ciągu czterech dni obrady następowały jedne po drugich. Don Perosi, z wyboru Patriarchy kierownik Schola Cantorum, dyrygował podczas kongresu śpiewem kościelnym i po raz pierwszy wówczas kazał wykonać jedną część swej Trylogii o Męce Pańskiej. Po zakończeniu obrad kongresu nastąpiło otwarcie Wystawy Eucharystycznej, którą urządzono w salach bractwa św. Rocha, zdobnych w słynne malowidła Tintoretta. Na rozkaz kardynała Sarto zebrano tam różne rodzaje cennych przedmiotów sztuki kościelnej, dzieł artystów weneckich współczesnych i dawnych, mające wszystkie na celu uczczenie Przenajświętszego Sakramentu: monstrancje, ciboria, kielichy, cudnej roboty materiały z jedwabiu lub aksamitu przetykanego złotem, stare koronki weneckie, sztandary, chorągwie... Dziesięć Wieków sztuki weneckiej spotkało się na tej wystawie, a wszystkie jej dzieła śpiewały ten sam hymn na cześć Najśw. Sakramentu.

Kardynał Sarto, otwierając tę wystawę, mógł powiedzieć do otaczających go dostojników i tłumów ludu, które szły za nim:

— „Te dzieła sztuki, które tu podziwiamy, nie pochodzą z dalekich krajów; zostały one wszystkie stworzone w Wenecji, mieście i okolicy, rządzonej niegdyś przez Waszą przesławną Republikę Wenecką, nad którą czuwa dumny lew św. Marka... Ojcowie nasi dlatego byli potężni i wielcy, że religię brali zawsze za podstawę swych czynów i instytucji. Nie powracali nigdy z podróży lub wyprawy wojennej, aby nie przywieźć ze sobą jakiegoś świadectwa swej wiary, dowodu swej miłości do Przenajświętszego Sakramentu, żeby nie wznieść jakiegoś choćby drobnego pomnika na jego cześć.”

Były to piękne dni świąt, podczas których, na życzenie kardynała Sarto, 500 ubogich dostało bezpłatne obiady, a po ostatnim posiedzeniu Kongresu odbyło się uroczyste błogosławieństwo miasta i morza; jak ongiś, za czasów Dożów, jak za czasów św. Wawrzyńca Justyniana, biskupa Wenecji. O złotej godzinie przedwieczerza procesja wyruszyła z bazyliki św. Marka, przeszła pod galeriami Pałacu Dożów, zatrzymała się na Piazzecie nad laguną i wówczas, w głębokiej ciszy, gdy wszystkie rozkołysane dotychczas dzwony umilkły, a ludzie przestali śpiewać pobożne pieśni, kardynał tuż nad brzegiem laguny podniósł wysoko do góry Hostię, błogosławiąc nią morze, wyspy i ten lud żyjący z morza. Potem procesja znowu ruszyła w pochód, obeszła cały „Wielki Plac”, tj. plac św. Marka, powróciła do kościoła św. Marka i po raz drugi, tym razem z progu bazyliki, Hostia uniosła się do góry w powietrzu, błogosławiąc Miasto.

W tej okazji, jak i w wielu innych, wychwalano powszechnie w Italii ożywioną działalność Patriarchy weneckiego, jego dobry smak, jego dar wzbudzania sympatii, zjednywania dusz. Okazji do wykazania tych zalet było naturalnie dużo; wspomnę tylko o niektórych, np. gdy zaraz w początkach swego patriarchatu w lecie 1895 r. wizytację pasterską rozpoczął od najdalszych parafii, rozrzuconych po drobnych wysepkach sąsiednich, jako to Burano, Torcello Byzantyjskie, Mazzarbo i innych; gdy w piśmie skierowanym do duchowieństwa — które to pismo nabrało rozgłosu — rozwijał swe poglądy na muzykę kościelną; gdy, zapraszany ustawicznie dla prezydowania na różnych uroczystościach kościelnych, nawet do diecezji sąsiednich, zgodził się poświęcić kolosalnych rozmiarów statuę Najświętszej Panny, zniesioną ze składek ludu na szczycie góry Monte Grappa. Wierzchem na grzbiecie białego muła, przodując licznemu zastępowi wiernych, idących za nim, wjechał dnia 3. VIII. 1901 r. na tę górę, nie dojeżdżając jednak dnia tego do samego szczytu. Po kilkugodzinnym wypoczynku w leśniczówce, nazajutrz, w niedzielę, dnia 4. VIII. 1901 r., dokończył tej uciążliwej drogi na szczyt góry (1800 metrów wysokości), odprawił na miejscu Mszę św., dokonał poświęcenia figury Najświętszej Panny i przemawiał do dziesięciu tysięcy pielgrzymów, przybyłych na tę uroczystość z całej „zielonej doliny”.

Gdy się znalazł z powrotem u stóp góry, miał dokoła kapelusza girlandę z szarotek, które przybyli na uroczystość zebrali na Monte Grappa dla swego Pasterza.

Takąż sympatię i uznanie, chociaż z innych powodów, zdobył sobie w zimie 1902 r., gdy z całą mocą swej wymowy zwalczał projekt prawa o rozwodach, które znowu usiłowano przeprowadzić w Italii. Złowrogi dar Rewolucji został tym razem jeszcze odepchnięty.

Wielu przypomina sobie zapewne, jak 14 lipca 1902 r. runęła niespodzianie słynna campanilla św. Marka, druzgocząc płaskorzeźby Sansovina i loggię u swych stóp. Na szczęście nie było ofiar w ludziach; lecz mnóstwo osób, które dawniej widziały Wenecję lub przynajmniej jej widoki na obrazach, odczuło z tego powodu głęboki żal — że mniej już będzie piękna na świecie. Wenecjanie postanowili odbudować campanillę i 23 kwietnia 1903 r., w dniu św. Marka, odbyła się ceremonia położenia pierwszego kamienia pod tę budowę. Na wzniesionej na placu trybunie znajdowali się, prócz Patriarchy weneckiego Sarto, hrabia Turynu jako przedstawiciel króla, minister włoski Nasi, minister francuski Chaumie, mer Wenecji hrabia Grimani, przewodniczący obecnie korporacjom miejskim o bardzo już różnym składzie od tego, jaki był w r. 1894, w chwili przybycia do Wenecji Patriarchy Sarto — i poza tym wiele jeszcze innych osób. Publiczności dokoła trybuny zgromadziło się tak dużo, że stojący w ostatnich rzędach nie mogli słyszeć przemówień wygłaszanych z trybuny.

Mer Wenecji przemówił pierwszy. Jakże szczęśliwą zmianę w polityce samorządu miejskiego stwierdzał ton jego mowy!

— W ciągu nie więcej niż czterech lat — mówił — wzniesie się tam, gdzie była — i taka, jaka była — wieża majestatyczna i dumna, mogąca stawić czoło niepogodzie i czasowi. Niechże się to stanie pod Twym protektoratem, Najprzewielebniejszy Kardynale, który przynosząc tu błogosławieństwo niebios, głosisz publicznie wzniosłą harmonię uczuć religijnych i patriotyzmu!

Potem nastąpił szereg innych przemówień. Następnie kardynał pobłogosławił pierwszy kamień i najpierw on sam, za nim wszyscy zebrani na trybunie dostojnicy, każdy z kolei, rzucili kielnię wapna do fundamentów mającej powstać wieży. Potem pod dźwięki marsza, granego przez orkiestrę królewską, powrócili znów na trybunę i wówczas na kardynała Sarto przypadła kolej także wygłosić mowę:

— Wasza Królewska Wysokość, Ekscelencje, Szanowni Panowie — zwrócił się do obecnych — nie ma więcej zachwycającego widowiska, jak gdy lud, przystępując do dokonania pewnego przedsięwzięcia, zaczyna od tego, aby prosić Boga o błogosławieństwo.

Na ten temat mówił kilka minut, przypominając szereg przykładów z historii, w końcu dodał:

— Dziękuję Jego Królewskiej Wysokości hrabiemu Turynu, Jego Eminencji Panu Ministrowi Oświecenia Publicznego i wszystkim znakomitym gościom, którzy swą obecnością raczyli zaszczycić tę uroczystość i składam życzenia, aby, pobłogosławiona przez Boga, campanilla św. Marka wzniosła się znowu, zgodna z prawami piękna, w harmonii z tym kościołem i tym placem, jedynym na świecie. Niech ani jej początek, ani wzrost budowy, ani zakończenie nie zostaną osmucone przez te nieszczęśliwe wypadki, które nieraz spotykają niespodzianie biednych ludzi, zatrudnionych przy robocie.

Niech się wznosi, pobłogosławiona przez Boga i oby prędko nadszedł dzień, gdy się z niej rozlegnie głos dzwonów, głoszących chwałę Wenecji chwałę Pana na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli!

Minister francuski Chaumié, który widział i słyszał kardynała Sarto przy tej okazji i rozmawiał z nim osobiście, chętnie stwierdzał następnie, że był po prostu oczarowany Patriarchą weneckim.

Był to przygodny przechodzień, lecz ludność Wenecji, codzienny świadek życia Józefa Sarto, ceniła go jeszcze wyżej. Przemawiał do niej prócz wymowy czynów, także czar twarzy i postaci pełnej szlachetności, mile ozdobionej wdziękiem uśmiechu. Pewna nieznana stara kobieta powiedziała raz; gdy Józef Sarto był już papieżem: „Ach, piękny papież Pius X!

To zdanie z małymi wariantami powtarzają w swych książkach ci, którzy widzieli Piusa X w Rzymie i opowiedzieli światu swe wrażenia z odwiedzin.

Patriarcha więc podbił serca swych diecezjan — i w tak wielkiej mierze, w jakiej tylko kapłan może wpłynąć na swe otoczenie, ożywił, upiększył i zwrócił ku „radości boskiej” mnóstwo dusz, które bez niego nie byłyby znalazły drogi do Boga. Nie znał naturalnie wszystkich, lecz wszyscy znali go i kochali.

Gdy przechodził ulicą, z progów domów, z okien, z gondoli, „lud morza” błogosławił mu i zdarzało się, w tym starem mieście, słyszeć wołanie przypominające słowa Ewangelii: Niech będzie błogosławiona matka jego!

Żartowano sobie wśród ludu w Wenecji: „Gdy przybędziemy do wrót raju, Patriarcha każe nam je otworzyć, gdyż zechce przecież zobaczyć się z nami”

Katolicy weneccy przegrupowali się i złączywszy się ściślej pomiędzy sobą i z „umiarkowanymi”, zastąpili dawną radę miejską innym, nowym doborem ludzi. Wiele dzieł pobożności lub miłosierdzia i pomocy bliźnim powstało wówczas wzgl. odżyło na nowo i duchowieństwo, wzmożone liczebnie, pomagało w tym, idąc za swym kierownikiem. Wenecja znalazła swego nowego Dożę — bez dworu i armii, bez statków, oprócz jednej gondoli tylko — i pokochała go.

Był to jeden z najbardziej utalentowanych ludzi swej epoki. Nie można było powiedzieć, że wielki był mocą Wiary, aby nie usłyszeć, że celował także w miłości bliźniego, ani że się odznaczał niezwykłym miłosierdziem, aby nie dostarczono zaraz dowodów, ze miał zdumiewającą zdolność przyswajania sobie wiedzy, bardzo rozległą znajomość różnych jej dziedzin, szczególniej historii, jak kościelnej tak świeckiej; poza tym bardzo trafny smak artystyczny, talent administracyjny, nadto wrodzoną godność i już długą praktykę umiejętności okazania, gdzie należało, swej powagi.

Szczególne rozwinięcie jednej z tych zdolności nazywamy geniuszem. Czyż nie jest więc genialnym człowiekiem taki, który posiada wszystkie te uzdolnienia w rzadko spotykanym stopniu? I czy nie było to udziałem i chwałą Józefa Sarto? Jednakże nie całą jego chwałą, ani też całkowitym wytłumaczeniem. Był to przede wszystkim — przyjaciel Boga, dusza bez żadnej pychy osobistej i „szukania siebie”, poddająca się łasce Boskiej ze szczególną giętkością. I ta czujna łaska, która przygotowywała go od dawna, widząc, że nigdy nie jest jej oporny, dlatego właśnie miała mu powierzyć rządy nad 300 milionami katolików i wpływ na ileż to dusz jeszcze, które napełniają świat.

Mówią, że starzejący się Leon XIII, w rozmowach poufnych, nazywał patriarchę weneckiego: il candidato della serenissima.

W czasie ostatniej wizyty patriarchy w Rzymie powiedział mu:

— Przeczucie ostrzega mię, że trzeba będzie wkrótce stawić się na wezwanie Pana. Może się zdarzyć, że Wy, kardynale, będziecie moim następcą.

Widząc zaś zdumioną i nieszczęśliwą zarazem minę kardynała, dodał:

— Wiem, że mógłbyś oddać Kościołowi jak największe usługi.

Wypadki miały niedługo potwierdzić to przeczucie pod jednym i drugim względem. Po kilku dniach choroby papież Leon XIII przyjął Ostatnie Namaszczenie, odpowiadał sam na mówioną przy nim litanię, wreszcie rzekł: Idę do wieczności. Mając przy swym łożu kardynała Oreglia i także kardynała a zarazem sekretarza stanu Rampollę, powiedział do nich te słowa jeszcze: Pracowaliśmy razem 25 lat w sprawie Kościoła. Jeślim zawinił czym przeciwko Wam, proszę o przebaczenie... Tegoż wieczoru, 19 lipca 1903 r., umarł.

Niezwłocznie zawezwano kardynałów, rozproszonych po całym świecie, do Rzymu. Patriarcha Sarto, którego zatrzymały dni kilka w Wenecji obowiązki urzędu, 26-go opuścił pałac arcybiskupi.

W ostatniej chwili jego sekretarz Giovanni Bressan dorzucał jeszcze jakieś rzeczy do waliz podróżnych.

— Co robi Don Giovanni? Gdzie jest? — spytał Patriarcha swą siostrzenicę Amalię. — Powiedz mu, że podróż do Rzymu to nie wyprawa do Ameryki!

— Wracaj z niej prędko, wuju! — odparła Amalia.

Gondola, ozdobiona rzeźbą Besarela, a kierowana przez Cavaldora, zawiozła kardynała na dworzec kolei żelaznej. Przez całą długość Canal Grande ludność Wenecji żegnała swego patriarchę i znaczna liczba osób odprowadziła go na dworzec.

— Pobłogosław nas raz jeszcze! — wołał wszędzie przy jego przejeździć „lud morza”. Gdy wysiadł z gondoli, na marmurowych stopniach schodów prowadzących na dworzec znalazł się tak otoczony, tak ściśnięty dokoła przez tłum, wołający: „Powracaj do nas! powracaj!” — że nie mógł iść. Wówczas rozpostarł szeroko ramiona i zawołał głośno: „Żywy lub martwy — powrócę!” Zrobiono mu wolne przejście, przeszedł schody, dworzec, wsiadł do wagonu i spuściwszy szybę okna, patrzał przez nie tak długo, jak długo można było jeszcze widzieć Wenecję...

Zawsze ubogi, zmuszony był pożyczyć na tę podróż kilkaset lirów.

 


 

ROZDZIAŁ VIII.
Papież Sarto.

 

Otwarcie conclave wyznaczono na dzień 31 lipca o 8-mej wieczorem. Ciało Leona XIII, wystawione w ciągu trzech dni w kościele św. Piotra ku publicznej czci wiernych, od 25 lipca zamknięte w potrójnej trumnie, zostało umieszczone w marmurowej niszy, prowizorycznym grobowcu. W kaplicy Sykstyńskiej pod ścianami ustawiono dla kardynałów wyborców przyszłego papieża 64 trony z baldachimami. Część pałacu watykańskiego, obejmująca tę słynną z „Sądu Ostatecznego” Michała Anioła kaplicę, dalej kaplicę św. Pawła, kościół parafialny pałacu, Salę Królewską, która je łączy, podwórze św. Damazego i tyle z apartamentów mieszkalnych, ile było potrzeba dla pomieszczenia kardynałów i ich najniezbędniejszej służby, tworzyła w tym olbrzymim gmachu rodzaj wyspy, którą starannie odosobniono ze stron wszystkich w taki sposób, aby uniemożliwić wszelkie komunikowanie się mieszkańców tej części gmachu ze światem zewnętrznym.

Wiedziano już wówczas, że Święte Kolegium wybrało za sekretarza pewnego 38-letniego prałata, który, pomimo młodego wieku, reprezentował już Leona XIII podczas koronacji króla angielskiego, a którego pobożność, prawość charakteru i dystynkcję wysoko szacowali dostojnicy Kościoła. Był to Monsignore Merry del Val, arcybiskup tytularny Nicei i przewodniczący papieskiego kolegium dyplomatycznego. Wiedziano, że księciu Chigi, z mocy przywileju rodowego, będzie powierzona straż nad conclave — i że kardynał Oreglia, ostatni kardynał mianowany przez Leona XIII, przewodniczył kilku zebraniom plenarnym w salach konsystorza. Wszystko było gotowe dla conclave.

31 lipca o godz. 8-ej wieczorem wydano zarządzenie, aby wszyscy obcy opuścili odosobniony obręb Watykanu. Opinia powszechna przewidywała, że wybranym będzie kardynał Rampolla, albo kardynal Gotti. O pierwszym mówiono, że jest przychylny Francji, o drugim — że sprzyja Niemcom. Nikt nie myślał, żeby następcą Leona XIII miał być kardynał Sarto, ci nawet, którzy w formie komplementu mówili do niego przez grzeczność, że „nie pozwolą mu wrócić do Wenecji”.

Dzienniki bawiły się odgadywaniem przyszłości. Korespondent pewnego dużego paryskiego dziennika stawia kardynała Sarto w jednym rzędzie z kardynałami Ferrari, Vives y Tuto i innych jako „figury z dalszego planu” — les figures d’arriere plan — i o Patriarsze weneckim mówi: „Nie bywa w Rzymie nigdy prawie, nie ubiega się. Sarto jest uwielbiany w Wenecji”.

W conclave wzięło udział 62 kardynałów z ogólnej ich liczby 64. W ciągu 4-ech dni siedem razy przeprowadzano głosowanie. Oto rezultaty glosowania w pierwszym dniu: 1. VIII. z rana: Rampolla 24, Gotti 17, Sarto 5 głosów, głosów rozproszonych 16; tejże daty wieczorem — Rampolla 29, Gotti 16, Sarto 10, głosy rozbite 7.

Gdy 2. VIII. z rana kardynałowie zeszli się w kaplicy Sykstyńskiej aby głosować po raz trzeci, kardynał Puzyna z Krakowa, który zgodził się przyjąć od starego cesarza austriackiego Franciszka Józefa misję przeszkodzenia wyborowi kardynała Rampolli; przeczytał po łacinie formułę oświadczenia, że cesarz Franciszek Józef sprzeciwia się wyborowi kardynała Rampolli.

Poruszenie obecnych było wielkie. Kardynał Rampolla natychmiast odpowiedział: „Żałuję, że dokonano zamachu ze strony władzy świeckiej na swobodę Kościoła i godność Świętego Kolegium w przedmiocie wyboru papieża. Co zaś do mej osoby nie mogło mnie spotkać nic przyjemniejszego.”

Wynik głosowania w dniu 2. VIII. z rana: Rampolla 29, Sarto 21, Gotti 9, głosy rozproszone 3. 2. VIII. wieczorem: Rampolla 30, Sarto 24, Gotti 3, głosy rozproszone 5.

Odkąd kardynał Sarto zauważył, że liczba oddanych na niego głosów poczyna się zwiększać, uczynił wszystko, co tylko było w jego mocy, aby odsunąć od siebie groźne widmo władzy; wszystko — aż do błagania Świętego Kolegium, aby go oszczędzono, aż do zapowiedzenia, że nie przyjmie wyboru. „Zapomnijcie o mnie, ja nie mam odpowiednich kwalifikacji” — mówił.

3. VIII. rano: Sarto 27, Rampolla 24, Gotti 6, głosy rozproszone 5. — 3. VIII. wieczorem: Sarto 35, Rampolla 16, Gotti 7, głosy rozproszone 4. Tak więc wedle porannego głosowania w dniu 3-go sierpnia wybór na papieża „dziecięcia Riese” był już przesądzony. Być może, tego dnia wieczorem, nazajutrz z pewnością — osiągnie 2/3 ogólnej liczby głosów, cyfrę decydującą. Kard. Sarto był niespokojny i poruszony do głębi duszy; mówił jednak, że nie przyjmie wyboru i niczyje perswazje nie odnosiły skutku. Tegoż dnia (3. VIII.) około południa Mgr. Merty del Val otrzymał polecenie udać się do niego i zapytać go, czy zamierza trwać w tym oporze. W apartamentach kardynała Sarto nie było go. Jak się okazało, znajdował się w kaplicy św. Pawła. Panował tam półmrok i na pierwszy rzut oka kaplica zdawała się pustą. Mgr. Merty del Val zobaczył najpierw tylko stojącego przy drzwiach „konklawistę” Patriarchy weneckiego, ks. Bressan, następnie dojrzał w głębi klęczącego na płytach posadzki kardynała, który modlił się z twarzą ukrytą w dłoniach. Sekretarz conclave przebył dzielącą ich przestrzeń i cicho ukląkł obok kardynała Sarto, nic nie mówiąc.

Kardynał odjął ręce od twarzy, mokrej od łez i spytał, czego sobie życzy. „Czy Wasza Eminencja trwa w swym postanowieniu? Kardynał Dziekan chciałby wiedzieć, czy ma zakomunikować Świętemu Kolegium Jego odmowę?” — „Tak; niech mi uczyni miłosierdzie” — mi faccia questa carita i począł znowu modlić się, płacząc.

Jednakże w kilka godzin później, przed głosowaniem wieczornym, ulegając namowom niektórych kardynałów — członków Św. Kolegium, cofnął swą odmowę. Głosowanie to dało mu 35 głosów przeciwko 16-tu glosom, oddanym za kardynałem Rampollą. Nazajutrz rano, 4. VIII. 1903 r., został wybrany większością 50 głosów — liczbą głosów większą nad przepisowe 2/3.

Natychmiast kardynałowie opuścili swe trony i otoczyli przyszłego papieża, który „stał nieruchomy i płaczący”. Kardynał Dziekan Oreglia zbliżył się ku niemu i, zgodnie z przepisowym trybem postępowania w przedmiocie wyboru papieża, począł mu zadawać pytania.

— Przyjmujesz dokonany przed chwilą wybór swej osoby na papieża?...

Po chwili milczenia odpowiedział:

— Oby Bóg oddalił ode mnie ten kielich... Lecz niech się dzieje Jego wola.

Odpowiedzi tej nie można było uznać za wyraźną.

Kardynał Oreglia powtórzył:

— Przyjmujesz wybór swej osoby na papieża?

Wówczas kardynał Sarto odrzekł:

— Przyjmuję jako krzyż.

— Jakie chcesz przybrać imię?

— Imię tych, którzy cierpieli — imię Piusa.

Tym wybór papieża został zakończony. Podczas gdy biorący udział w ceremonii wchodzili do kaplicy Sykstyńskiej, opuszczano tam baldachimy wszystkich tronów, z wyjątkiem baldachimu tronu kardynała Sarto, na znak, że władza Św. Kolegium przeszła na papieża.

Pius X w zakrystii przywdziewał białą sutannę.

Odprowadzony do kościoła, przyjął tam przede wszystkim hołdy wszystkich kardynałów. Kardynał-kamerleng włożył mu na palec pierścień Rybaka. Była godzina 11.45 przed południem. Na placu św. Piotra tłum ludu rzymskiego oczekiwał w milczeniu; wszystkie spojrzenia kierowały się ku loggii bazyliki, skąd ogłasza się „Miastu i światu” wybór papieża. Naraz wśród tłumu przebiegł szmer. Do loggii weszło czterech urzędników watykańskich. Otworzyli okna, rozpostarli na balkonie biały dywan, bramowany purpurą tak, że się zwieszał na zewnątrz.

W loggii ukazał się kardynał Macchi. Pięć tysięcy wojska, przysłanego przez rząd królestwa Italii i stojącego na placu, sprezentowało broń. Kardynał czystym i silnym głosem zawołał:

— Oznajmiam Wam wielką i radosną nowinę: mamy nowego papieża. Jest nim czcigodny Signor Józef Sarto, który przyjął imię Piusa X.

Wzniosły się okrzyki na cześć nowego papieża. Wielkie dzwony kościoła św. Piotra poczęły dzwonić i na ten dany przez nie znak, wszystkie dzwony Rzymu rozkołysały się także, witając nowego papieża i składając mu hołd.

Gdzie zamieszka w Watykanie? Tapicerzy przyszli zapytać o rozkazy. Po naradzie z kilkoma prałatami Pius X zadecydował, że tymczasowo będzie mieszkał w apartamentach na III piętrze, dawniej kardynała Rampolli.

— Tylko nie czyńcie tego mieszkania zbyt pięknym — rzekł do tapicerów. — Zwłaszcza żadnych zwierciadeł!

Po tym dniu tak pełnym wzruszeń, tak wyczerpującym Pius X, zmęczony, siedział wieczorem swym mieszkaniu przed stołem, odmawiając brewiarz. Zaanonsowano mu sekretarza conclave, Mgra Merry del Val.

— Ojcze święty, rzeki przybyły, pomimo tak wielkiego zmęczenia Waszej Świątobliwości sądzę, że należałoby dziś jeszcze podpisać pisma, którymi Wasza Świątobliwość zawiadamia władze państwowe o dokonanym wyborze swej osoby na papieża.

— A ty, Monsignorze, czyż nie jesteś zmęczony także? I jak mam podpisać?

Ujął pióro, wziął kawałek papieru i położył na nim swój podpis na próbę. Potem ze zwykłą sobie prostotą spytał:

— Czy tak będzie dobrze?

Gdy przyniesione pisma były już podpisane, Mgr. Merry del Val pożegnał się, dodając przy tym, że jego obowiązki jako sekretarza conclave — wygasły.

— Jak to, opuszczasz mię? I ty także? Nie, pozostań chociaż tymczasowo.

Koronacja Papieża odbyła się 9 sierpnia w katedrze św. Piotra z rana.

Nowego Papieża wniesiono do bazyliki na sedia gestatoria pod dźwięki marsza triumfalnego, rozbrzmiewającego z wysokości loggii, gdzie na srebrnych instrumentach grała orkiestra szlacheckiej gwardii papieskiej. Ciżba ludu, podobno ponad 50 tysięcy osób, stłoczyła się w tej olbrzymich rozmiarów świątyni. Papież błogosławił lud, że zaś huczne okrzyki na jego cześć, wznoszące się ustawicznie ku niemu, robiły mu widocznie przykrość, położył więc palec na usta — i natychmiast zapanowała cisza. Kazał zatrzymać się w kaplicy Przenajświętszego Sakramentu i tam modlił się długo. Następnie zaniesiono go na biały tron ustawiony w kaplicy gregoriańskiej, gdzie odebrał oświadczenia posłuszeństwa od kardynałów, arcybiskupów i prałatów, potem przewodnicząc uroczystej procesji, udał się do kaplicy św. Piotra, gdzie miała być odprawiona Msza św. Gdy się zbliżał do ołtarza, jeden z prałatów, stosownie do przepisów ceremoniału, zapalił garsteczkę pakuł, które spłonęły w jednej chwili, i trzykrotnie prześpiewał po łacinie: „Ojcze święty, tak mija chwała świata tego!”

Przed przybyciem przed ołtarz Pius X zatrzymał się jeszcze i pochylił głowę przed statuą św. Piotra — papieża z przed 20-stu wieków. Po Mszy pochód udał się przed konfesję św. Piotra. Tam kardynał Macchi włożył papieżowi tiarę na głowę, mówiąc: „Przyjmij tę tiarę o trzech koronach i wiedz, ześ ojcem książąt i królów, sędzią świata, zastępcą Pana naszego Jezusa Chrystusa, któremu niech będzie chwała po wszystkie wieki wieków”.

Wówczas Pius X, milczący dotąd, po raz pierwszy prześpiewał formułę rozgrzeszenia i błogosławieństwa apostolskiego.

W tej chwili okrzyki: „Niech żyje papież Pius X!” nawet rzucane to tu, to owdzie przez Wenecjan: „Niech żyje nasz Patriarcha!”, rozbrzmiewały znowu pod sklepieniami bazyliki i już ani palec położony na ustach, ani błagalne gesty nie mogły przywrócić ciszy. Wówczas Pius X, bardzo wzruszony i blady, uśmiechnął się — ku radości swego ludu.

W tych ostatnich miesiącach lata i pierwszych jesieni 1903 r., pomimo upałów, Pius X udzielał wielu audiencji.

Jedną z nich było posłuchanie udzielone ambasadorom państw obcych i posłom akredytowanym przy Stolicy Apostolskiej. Wielkie było zainteresowanie osobą nowego papieża i ze wszystkich ambasad i legacji gdzie nie korzystano z ferii letnich — właśnie z powodu zdarzeń tego czasu — udano się licznie do sali tronowej w pałacu watykańskim. Niektórzy mówili pomiędzy sobą: Ten papież nie jest dyplomatą; jak się zachowa wobec nas, ludzi kariery dyplomatycznej? Jaką będzie jego rozmowa?...

Dziwne pytania. Józef Sarto pozostał samym sobą. Widział on w swym życiu nazbyt już wiele różnych rodzajów ludzi, aby być zdziwionym, spotykając nowe dla siebie towarzystwo dyplomatów i jeśli ci byli pełni dystynkcji i finezji, to jako Wenecjaninowi nie mogło mu się nie podobać. Miał on przy tym tak „wysokie stosunki”, jakie nie wszystkich dyplomatów są udziałem. Rozmawiać wewnętrznie od 60 lat z Chrystusem, ze świętymi Pańskimi, z aniołami — to nie zmniejsza wcale grzeczności w obejściu, lecz bardzo zmniejsza onieśmielenie wobec wielkich tego świata.

Pius X okazał się na wysokości swego stanowiska: był pełen godności, taktu, inteligencji i nadto dobroci — którą miał nie tylko w słowach.

Dyplomaci wkrótce potem udali się do Mgra Merry del Val, aby i jemu także jako przewodniczącemu papieskiego kolegium dyplomatycznego złożyć oficjalną wizytę. Mgr. Merry del Val zajmował apartamenty dawniej papieża Borgii.

Przyjął gości w tej długiej pięknej sali, udekorowanej swego czasu przez Pinturicchia dla papieża Aleksandra VI. Jednym z tematów rozmowy, jaki się nasunął, było: jakie wrażenie goście odnieśli z wizyty u Jego Świątobliwości? Postawiwszy to pytanie parę razy, Mgr. Merry del Val zdumiał się nad odpowiedzią.

Zdawało się, że ci ludzie, poświęcający się karierze dyplomatycznej, nie umieli określić swego wrażenia, które jakkolwiek niewątpliwie przyjemne, było zbyt nowe, aby znaleźć dla siebie gotową formułę mowy potocznej. Wreszcie jeden z tych panów rzeki:

— Co ten człowiek ma takiego, że tak dziwnie pociąga ku sobie? Powiedz nam, Monsignorze!

— Co on miał takiego? Historia Świętych mogłaby przedstawić inne przykłady tego „pociągania ku sobie”, odczuwanego przez ludzi w obecności niektórych dusz, które zdają się przeświecać przez ciało.

Pius X chciał także dać się poznać ludowi rzymskiemu.

W pierwszych miesiącach Pontyfikatu, porze upałów letnich, podczas których cudzoziemcy wcale lub prawie wcale nie odwiedzają Rzymu, polecał zapraszać do Watykanu parafie rzymskie. Przybywały z kolei jedna po drugiej, zawsze w niedzielę popołudniu, zapełniając ludem obszerne podwórze św. Damazego. Ustawiona w prawym rogu podwórza straż papieska dźwiękiem srebrnych trąbek oznajmiała przybycie papieża, który ukazywał się w loggii I piętra w płaszczu szkarłatnym, narzuconym na białą sutannę. Witały go długie niemilknące okrzyki pełne radości. Wznosił do góry swą piękną dłoń, błogosławiąc lud — i cisza zalegała dokoła. Rzymianie słuchali papieża, który tłumaczył im i wykładał tekst Ewangelii, przypadający na dany dzień. Ten wielki proboszcz Rzymu i świata mówił Rzymianom o tym samym Chrystusie, o którym mówił niegdyś jego poprzednik św. Piotr, z tą samą miłością, z tą samą niezłomną wiarą.

Wzruszał słuchaczy, którzy — ubodzy czy mniej ubodzy — odczuwali, że odnosi się do nich z miłością, i pośrednio w Jezusie Chrystusie, i bezpośrednio. Gdy skończył i udzielił ponownie swego błogosławieństwa, intonowali pieśń, skomponowaną we Francji, a przetłumaczoną następnie na wszystkie języki: My chcemy Boga!

Papież patrzał przez chwilę na nich ze swym uśmiechem pełnym zadumy, potem przenosił wzrok ponad portyk podwórza św. Damazego na wzgórza albańskie, na pola Kampanii Rzymskiej, na rozrzucone wśród nich wille, na linie wielkich pinii, wspaniałych i nieruchomych.

To był ten daleki świat, do którego nie miał podążyć już nigdy więcej...

 


 

ROZDZIAŁ IX.
Działalność papieska.

 

Pius X poznał wkrótce pałac watykański, etykietę dworu, biura, różne regulaminy, dygnitarzy i najniższych nawet funkcjonariuszów w służbie papieskiej. Jak dawniej przyjmował kolejno, zawsze wbrew swej woli, wysokie urzędy kościelne, starając się następnie wywiązać ze swych obowiązków jak najlepiej, tak też i tym razem nie zachował się inaczej, przyjmując ten urząd najwyższy w hierarchii Kościoła.

Opatrzność chciała go na nim — nie on sam.

Jakkolwiek zawsze był pełen prostoty, zachowywał się jednak z taką godnością, że trudno było nie poczuć się przejętym czcią wobec wielkości majestatu, która była w nim. Wielkość tę miał zawsze w sobie, tylko nowe obowiązki dawały ją spostrzec teraz wielu spojrzeniom. Zauważyli ją pielgrzymi z całego świata. Nawet w rozmowach prywatnych z przyjaciółmi młodości lub z osobami, które znał dobrze i od dawna, jeśli zdarzało się, że musiał bronić jakiej sprawy Kościoła lub też przypominać ustawiczne ataki przeciwko Kościołowi, głos jego przybierał brzmienie autorytatywne, a twarz wyraz szlachetnej powagi. Mgr. Merry del Val, już jako Kardynał, opowiadał mi:

— Dla Piusa X jego wysoka godność była jak tiara i inne ornamenty, które wkładał na siebie wówczas, gdy to było potrzebne i o których nie myślał, gdy je odłożył na stronę. Przypominam sobie, jak pewnego razu przyniosłem mu depeszę od jednego z biskupów w sprawie dyspensy na małżeństwo. Sprawa była poważna i pilna. „Tak, to należy do papieża” — odezwał się Pius X, jak gdyby mowa była o kimś innym. Potem podjął znowu: „Działajmy więc jako papież!” — i podyktował mi odpowiedź.

Gdy proszono go o decyzję w jakiejś sprawie, a nie był przygotowany, aby ją wydać zaraz, odpowiadał: Pomyślę — i wskazując na krucyfiks, dodawał: On zadecyduje.

Ten sam świadek codziennego życia Piusa X opowiadał jeszcze:

„Chciał działać na rzecz Dobra, zawsze. Jeśli niekiedy musiał powziąć decyzję takiego rodzaju, że miała komu zrobić przykrość, pierwszy cierpiał nad tym i nieraz nie mógł nawet spać w nocy z tego powodu. Gdy jednak nadchodził dzień, w którym należało położyć swój podpis na pewnym akcie lub przeprowadzić rozmowę, o którą chodziło, okazywał stanowczość, pozbawioną wszelkich wahań. W istocie, mało ludzi miewa tyle odwagi. Był silnym z mocy tego jasnego sądu, jaki miał o rzeczach — i nadto jeszcze z mocy modlitwy wznoszonej przezeń do Boga. Siła takich ludzi jest nieporównana, jest — cnotą. Niektórzy piszący o Piusie X podają o nim, że był „słodki, lecz rygorystyczny”.

Należałoby dodać, że słodycz była mu wrodzoną i zwykłą, a rygoryzm należał do obowiązków urzędu.

W Rzymie, jak dawniej w Wenecji, w Mantui, w Salzano lub Tombolo — był zawsze niestrudzonym pracownikiem, obarczony mnóstwem zajęć i interesów, a nie zaniedbującym niczego. Każdy z tych, którzy go znali w Watykanie, świadczy, że we wszystkich tych aktach, które wychodziły z kancelarii papieskiej i które podpisywał, „jego udział osobisty był bardzo znaczny”.

A liczba tych aktów w ciągu 11 lat Pontyfikatu była wielka. Te, które zostały opublikowane, listy, encykliki, motu proprio, przemówienia — przewyższają cyfrę 350. Gdyby jednak zrobić ogólny rachunek wszystkich aktów papieskich, dodając do wyżej zaznaczonych dekrety kongregacji rzymskich i różne dokumenty, pochodzące z sekretariatu stanu, w których papież również miał udział, dochodzimy do cyfry 3322.

Cyfrę tę podaje wspomniany powyżej Don Benedetto Pietami, stwierdzając, że był to jeden z najbardziej płodnych pontyfikatów, jakie się spotyka w historii Kościoła.

Nie mogę tutaj, z wielu przyczyn, analizować całości jego dzieła. Wybieram dla przedstawienia czytelnikom tylko kilka encyklik, które każą błogosławić imię Piusa X daleko poza obręb wieku, który go poznał pierwszy.

I. Encyklika (z dn. 4. X. 1903 r.).

Pius X podejmuje tutaj i rozwija ideę, którą od czasu, gdy został księdzem, usiłował wprowadzić w czyn: Instaurare omnia in Christo. Na wstępie przypomina odczute przez siebie silne pragnienie, aby nie przyjąć tiary papieskiej. „Nie mówiąc już, że z powodu Naszej małości, nie moglibyśmy, pod żadnym pozorem, uważać siebie za godnego zaszczytów urzędu papieża — jakże nie czuć się głęboko poruszonym, widząc, że się nas przeznacza na objęcie urzędu po Tym, który w ciągu prawie 26 lat rządził Kościołem z doskonałą mądrością, okazując taką siłę umysłu, i tak znakomite cnoty, że nawet swych przeciwników zmuszał do podziwiania siebie, a przez dzieła swe uczynił swą pamięć nieśmiertelną?!

Poza tym, pomijając wiele innych racji, odczuwaliśmy także rodzaj trwogi, rozważając te smutne warunki, w których pozostaje ludzkość obecnie. Czyż można nie dostrzegać poważnej choroby, która toczy, dużo więcej niż dawniej, społeczeństwa ludzkie? Znacie Czcigodni Bracia, tę chorobę: jest to w stosunku do Boga — opuszczenie Go i apostazja...

... Skoro jednakże podobało się Bogu podnieść Naszą małość tak wysoko i powierzyć jej tę pełność władzy, czerpiemy odwagę w Tym, który Nas umacnia i podtrzymywani mocą Boską, przykładając rękę do pracy, oświadczamy, że naszym jedynym celem jest — odbudować wszystko w Chrystusie tak, aby Chrystus był wszystkim we wszystkich.”

Pius X nie przeocza, owszem stwierdza wyraźnie, że w tej wielkiej walce, którą się toczy za sprawę Chrystusa, mogą się znaleźć tacy, którzy będą usiłowali przekręcić znaczenie słów jego w takim sensie, jak to będzie potrzebne w ich interesach.

„… Aby przeciąć od razu te zamysły, zapewniamy, z całą szczerością, że nie chcemy być wpośród społeczeństw ludzkich niczym innym, jak tylko sługą Boga, który Nas przyodziewa Swą powagą; Jego sprawa jest Naszą sprawą i Naszym niezłomnym postanowieniem jest poświęcić jej Nasze siły i życie.”

Biskupi mu pomogą w wykonywaniu tego zadania.

„… Oni znają prądy nurtujące społeczeństwa, stan wojny toczonej przeciwko Bogu i te obyczaje życia jak prywatnego tak publicznego, w których nie bierze się w rachubę powagi Bożej.”

Pius X obeznany od dzieciństwa z Pismem św., który tak wiele rozmyślał nad nędzą i szaleństwem świata, przejęty zgrozą, zapytuje: czyśmy nie weszli już w ten okres ostatni klęsk, przepowiedziany przez Chrystusa?

„Kto rozważa te rzeczy, ma prawo obawiać się, czy taka przewrotność umysłów nie jest początkiem klęsk, przepowiedzianych na okres poprzedzający koniec świata i czy Syn Zatracenia, o którym mówi Apostoł, nie przyszedł już na ziemię?”... Jakim będzie wynik walki?... „Zwycięstwo zawsze jest po stronie Boga”. I dodaje: „Zguba często unosi się nad człowiekiem tym bliżej, im zuchwałej podnosi się on w nadziei swego triumfu”...

Należy przeto zdobyć na nowo dla Boga „pewność panowania nad ludźmi i całym stworzeniem”.

W wypełnieniu tego obowiązku widzi nie tylko posłuszeństwo prawom natury, lecz także działanie na dobro rodzaju ludzkiego.

„... Rzeczywiście, Czcigodni Bracia, któż mógłby nie odczuć w duszy smutku i obawy, gdy się widzi, jak ludzie powstają jedni przeciwko drugim, i to tak powszechnie i z taką zaciekłością, że powiedziałby kto, walka wszystkich przeciwko wszystkim. Bez wątpienia, pragnienie pokoju jest we wszystkich sercach i nie ma nikogo, kto by nie pragnął go z całej mocy swych życzeń. Lecz szalony, kto szuka pokoju poza Bogiem”. Bo „wygnać z życia Boga, to znaczy usunąć z niego sprawiedliwość, a wówczas wszelka nadzieja na pokój staje się złudą”. Jest dużo takich, którzy powodowani miłością pokoju, czy też tej spokojności, którą daje porządek, łączą się ze sobą w grupy, które zwą „partią pokoju”. Niestety, próżne to nadzieje. „Jedna jest tylko partia, zdolna wpośród ogólnego zamieszania przywrócić pokój: to jest partia Boga”. Ten pożądany powrót narodów do uznania powagi Bożej, choćbyśmy podjęli wszystkie wysiłki w celu jego zrealizowania, nie może nastąpić inaczej, jak tylko przez Jezusa Chrystusa... A zatem, odbudować wszystko w Chrystusie — i doprowadzić ludzi z powrotem do posłuszeństwa Bogu, to jest jedno i to samo.

Jaką więc jest droga, która da nam przystęp do Chrystusa? Oto ona przed naszymi oczami: to Kościół. „Widzicie więc, Czcigodni Bracia, jakie dzieło jest powierzone Nam i Wam. Polega ono na tym, aby doprowadzić znowu zabłąkane daleko od mądrości Chrystusowej społeczeństwa ludzkie do posłuszeństwa Kościołowi; Kościół ze swej strony doprowadzi ich do Chrystusa, a Chrystus do Boga”...

Środki, które Papież zaleca duszpasterzom całego świata, aby nawrócić świat do Boga, są następujące:

Przede wszystkim niech biskupi dbają o świętość kleru. Niech ich pierwszą troską będzie, aby zapewnić w Seminariach duchownych wykład integralnej nauki Chrystusowej, oraz czystość i świętość obyczajów. Dobre jest bez wątpienia, aby młodzi księża oddawali się studiom wszelkich nauk, gdyż to im pomoże odpierać skuteczniej oszczerstwa wrogów Wiary. Lecz Pius X otwarcie mówi, że szczególniej ceni tych, którzy, nie zaniedbując nauki kościelnej i świeckiej, w głównej mierze poświęcają się dla dobra dusz, oddając się różnej działalności zawodowej i społecznej, jaka przystoi księdzu.

Bo Papież ma litość nad nędzą tylu serc ludzkich i przypomina skargę Jeremiasza: „Dzieci prosiły chleba i nie było nikogo, kto by im go ułamał”...

Drugim środkiem, który ma doprowadzić świat do Chrystusa, jest nauczanie w duchu religijnym. Jak wiele jest osób, które raczej wskutek nieświadomości, niż złośliwości są wrogo nastrojone względem religii, gardzą Kościołem i Ewangelią, a o których można by powiedzieć: bluźnią przeciwko temu, czego nie znają...

Spotyka się to „nie tylko pomiędzy gminem, lecz nieraz w klasach wyższych, nawet pomiędzy ludźmi posiadającymi skądinąd niepospolite wykształcenie”.

Właściwe jest także, aby dusze zbłąkane pociągać do Wiary przez miłość bliźniego, praktykę miłosierdzia. „Ta miłość, która jest cierpliwa i łaskawa, winna wychodzić na spotkanie tym nawet, którzy są naszymi przeciwnikami i prześladowcami... Możliwe, że przedstawiają się oni gorszymi, niż są naprawdę... Dlaczego byśmy nie mieli się spodziewać, że płomień miłości bliźniego rozproszy mrok ich dusz i wniesie do nich, wraz ze światłem, panowanie pokoju Bożego?...”

A wreszcie nie tylko duchowieństwo ma doprowadzać świat do Boga, pomagać mu mają wszyscy wierni — naturalnie, działając nie według swych poglądów i tendencji, lecz zawsze pod kierunkiem biskupów, którzy jedynie mają prawo nauczać i kierować w sprawach Kościoła, oświeceni przez Ducha Św., aby rządzić Kościołem Bożym. „Oby Bóg, bogaty w miłosierdzie, przyśpieszył w Swej dobroci odnowienie rodzaju ludzkiego przez Jezusa Chrystusa...”

W chwili ukazania się tej pierwszej encykliki Papież nie wyznaczył jeszcze swego sekretarza stanu, gdyż Mgr. Merry del Val pełnił te funkcje tylko zastępczo i prowizorycznie. Ten stan rzeczy trwał aż do 17. X. 1903 r. Dnia tego, po udzielonym Monsignorowi Merry del Val posłuchaniu porannym, podczas którego zajmowano się wyłącznie sprawami urzędowymi Stolicy Apostolskiej, Pius X doręczył temu prałatowi papier złożony, którego treści Mgr. Merry del Val nie podejrzewał. Było to pismo do niego, serdeczne i nie szczędzące pochwał, którym Papież powierzał mu urząd sekretarza stanu, wykonywany przez niego już od 3 miesięcy. W 16 dni później tymi słowami kończył pismo do Św. Kolegium, zgromadzonego obecnie jako Konsystorz Papieski:

„...A teraz Czcigodni Bracia, miło mi jest pomyśleć o skompletowaniu Waszego świętego kolegium. W tym celu postanowiliśmy dzisiaj przyozdobić purpurą kardynalską dwóch ludzi wybranych. Jeden z nich, podczas chwilowego bezkrólewia na tronie papieskim, miał zaszczyt być z Waszego wyboru sekretarzem Św. Kolegium i pracując w ciągu tych ostatnich miesięcy pod Naszymi oczami, złożył dowody najlepszego charakteru, wysokiej inteligencji i roztropności, stojącej na wysokości tych zadań, które mu powierzyłem”...

Tak więc Mgr. Rafael Metry del Val został kardynałem. Pius X tym posunięciem wystawił sobie samemu świadectwo, że — jako papież — posiadał jedną z pierwszorzędnych zalet, którą jest: poznawać się na ludziach i umieć ich dobierać.

II. Muzyka religijna.

Pius X zreformował nie muzykę religijną, jak się to mówi niekiedy, lecz raczej muzykę w kościołach, przywracając tam muzykę religijną, której miejsce często zajmowała muzyka świecka. To, czego dokonał w tej dziedzinie w prowincji weneckiej, chciał obecnie przeprowadzić dla całego świata chrześcijańskiego. A wiele osób życzyło sobie tej reformy. Jednym z nich był francuski krytyk muzyczny, pisarz, uczony i zarazem artysta, który przybył do Rzymu jesienią 1903 specjalnie dla przedstawienia Papieżowi prośby wielu muzyków współczesnych, aby w muzyce kościelnej wielka sztuka religijna została przywrócona w kościołach. Uprzedzało to życzenie Papieża, który więcej niż tylko przychylny tej prośbie, przygotował niezwłocznie stosowne zarządzenie w tym przedmiocie i pokazał je gościowi, panu Bellaigue. Poza tym prawość, inteligencja, dowcip i nadto poprawne władanie językiem włoskim ze strony tego pisarza francuskiego oczarowały go. Rozmowa pomiędzy nimi przeciągała się jeszcze i jeszcze. Zamianowany dworzaninem dworu papieskiego, cameriere della cappa e della spada, Bellaigue od tego czasu aż do śmierci Piusa X, co najmniej raz do roku, często dwa razy, przyjeżdżał do Rzymu i można powiedzieć, że należał do tych, którzy bardzo dobrze znali Piusa X. W swej książce „Pius X i Rzym” opowiedział m. in., swe wrażenia z pierwszej audiencji u Papieża. Pan Bellaigue pozwolił mi zacytować tę kartę swego opowiadania, jako też kilka notatek, które zapisywał tylko dla siebie po wizytach w Watykanie.

- - - - -

„13. X. 1903 r. Papież w galeriach z loggiami, zdobionymi pędzlem Rafaela. Mija nas, dając każdemu do pocałowania swój pierścień; jest łagodny i nieco smutny, ma piękne, głębokie oczy, szarobrunatne, nos wydatny, rękę silną, lecz bardzo białą i piękną. Żadne fotografie nie dają o nim dokładnego pojęcia. Mgr. Bisleti przedstawia nas Papieżowi, który mówi, że oczekuje nas jutro o 11-tej przed południem. Przemija pięknym chodem, powolnym i cichym, pogodny i zarazem nieco melancholijny, dając nie tylko pierścień do pocałowania, lecz także rękę do uściśnięcia. Tak mija galerię, podczas gdy zachodzące słońce zabarwia na różowo Wieczne Miasto i dalekie wzgórza albańskie.

14. X. 1903 r. Przybywamy o 11-ej na audiencję. Salony pogrążone w półświetle, gdyż żaluzje są opuszczone do połowy; ściany obciągnięte jedwabną materią o barwie purpurowej lub zielonej; półmrok, szepty oczekujących; urzędnicy papiescy w służbie, dworzanie, monsignori i ludzie świeccy. Oczekujemy trzy kwadranse, gdyż Papież ma nieprzewidzianą konferencję z nuncjuszem, przybyłym z Paryża. Następnie przechodzimy do salonu przylegającego do gabinetu Papieża. Cisza wewnątrz i cisza południowa z zewnątrz. Czuje się stąd Rzym płonący w słońcu Południa. Potem drzwi się otwierają, anonsuje się nas i wchodzimy. Gabinet mały, ściany obciągnięte materią zieloną w złoty deseń, okno zamknięte.

Papież stoi pod małym baldachimem przed biurkiem z mahoniu. Od drzwi do biurka zaledwie jest tyle miejsca, aby odbyć przepisany ceremoniał trzykrotnego przyklęknięcia. Podczas, gdy je wykonujemy, Papież patrzy na nas, zdając się przywoływać nas i ponaglać spojrzeniem. Całujemy go w rękę, on nam ściska dłonie i każę siadać obok siebie, całkiem blisko, po czym rozpoczyna się rozmowa pomiędzy nim a mną, po włosku. Ma akcent wenecki. Wyrażam mu naszą radość, nas, chrześcijan i artystów, [z powodu zamierzeń Papieża w przedmiocie reformy muzyki kościelnej] naszą ufność, wiarę w jego obietnice. Cytuję mu jego słowa, wypowiedziane przezeń w Wenecji. Zdumiewa się, że je znam. Pyta mnie: „Co byś Pan chciał?... Encyklikę?... Motu proprio?... — Ojcze święty, nie przybywam doradzać, tylko prosić... — Tak, tak, rozumiem; sprawa będzie załatwiona w sześciu tygodniach.

Mówimy o księdzu Perosi, którego Pius X kocha jak własne dziecko. Opowiada mi, czym była muzyka kościelna w Wenecji wówczas, gdy tam przybył. Wszystko to zmieniły dwa wykonania Mszy Palestriny pod batutą Perosiego: triumf, wzruszenie, zachwyt wiernych!

Za pierwszym razem ludzie zachwycili się, za drugim — wedle słów Piusa X — „zakochali się” w tej muzyce.

Mówiąc o zamierzonej reformie muzyki kościelnej, żartuje: „Będziemy mieli wojnę z tego powodu — lecz Rzym widział gorsze. Opowiada o swych ukochanych Benedyktynach z Solesmes. — Ojcze święty, mówię mu, winniście byli przyjąć imię Grzegorza. — Na to z zawstydzonym uśmiechem, z gestem pełnym prawdziwej skromności zawołał: Ja miałbym podpisywać się jako Grzegorz XVII! To byłoby okropne!

Innym razem Pius X przed tymże Bellaigue wypowiedział wspaniałe słowa:

— Chcę, aby mój lud modlił się do Piękna.

Później nieco Kamil Bellaigue notuje w swym karnecie:

— Smutny, mówią? W zwykłej prywatnej rozmowie nigdy. Przy występach publicznych, tak. Znosi z trudem i przykrością ceremonie oficjalne, tiara ciąży mu na głowie, a złota kapa na ramionach. Zakazuje okrzyków na swoją cześć. Pewnego dnia, gdy wnoszono go na sedia do kościoła św. Piotra, a zebrani poczęli wznosić głośne okrzyki, ktoś stojący blisko niego dosłyszał, jak powiedział cicho: „Nie oddaje się honorów słudze w domu Pana”.

W samotności miewa, zdaje się, swe chwile melancholii. Jeden z jego domowników w Watykanie opowiadał, że zastał pewnego razu Papieża przyglądającego się, z wilgotnymi oczami, trzymanej w ręku fotografii — i to jakiej?... Dworca kolei żelaznej w Rzymie!... „Wyjść! Wyjść!” — mówił kiedyś. „Ale — dodał — modlę się co dzień o to, aby Papież nie miał żadnych już pragnień więcej.”

Dotrzymał obietnicy danej pisarzowi francuskiemu jeszcze przed upływem sześciu tygodni. W dzień św. Cecylii, dnia 22. XI. 1903 r., podpisał Motu proprio o muzyce świętej, które sam nazywał kodeksem praw dla muzyki religijnej. Jest to utwór, w którym przejawia się nie tylko zazdrosna duma i poczucie wysokiej godności Domu Bożego, lecz także zmysł praktyczny człowieka o dobrym smaku, który długo był proboszczem. Zna organistów, śpiewaków chórów kościelnych i „repertuar” dni uroczystych.

„Z pomiędzy różnych trosk urzędu pasterskiego” — pisze Pius X w tym Motu proprio — „jedną z głównych niewątpliwie jest podtrzymywać godność Domu Bożego, gdzie się odprawia Boskie tajemnice religii.

W świątyni nie powinno być nic, co by mąciło lub chociażby zmniejszało pobożność wiernych, nic, co by powodowało wrażenie niesmaku lub zgorszenia, nic szczególniej, co by mogło obrażać uczucia religijne pobożnych, oraz godność i świętość obrządków odprawianych w kościele. Nie mówimy już o różnych nadużyciach jakie mogłyby istnieć w tym przedmiocie. Zwracamy Naszą uwagę dzisiaj na jedną z tych usterek, które należą do najpospolitszych, do najtrudniejszych do wykorzenienia i nad którymi wypada niekiedy ubolewać, ponieważ spotyka się je tam nawet, gdzie wszystko inne zasługuje na jak największe pochwały. Są to niewłaściwości w sprawach śpiewu religijnego i muzyki religijnej. Stwierdzamy: czy to z natury tej sztuki samej przez się lotnej i łatwo ulegającej zmianie, czy na skutek stopniowo następujących przemian w gustach i przyzwyczajeniach, czy też wskutek ujemnego wpływu, jaki muzyka świecka i teatralna wywiera na muzykę religijną, czy wreszcie z powodu przyjemności, jaką muzyka sprawia bezpośrednio, a którą nie zawsze utrzymuje się w należytych granicach, albo też wreszcie pod wpływem licznych uprzedzeń, które łatwo powstają w podobnym przedmiocie i utrzymują się następnie z wielką uporczywością, co się spotyka nawet u osób pobożnych i posiadających pewien autorytet — istnieje stała tendencja do schodzenia w tym względzie z linii prostej, wytkniętej przez cel, dla którego sztuka winna być dopuszczoną do służby kultu. Uważamy, że Naszym obowiązkiem jest zabrać głos w tej sprawie, aby potępić to, co przy odprawianiu nabożeństw i obrządków Kościoła odchyla się od wskazanej prawej reguły...

Dlatego, aby nikt na przyszłość nie mógł zasłaniać się pretekstem nieświadomości swego obowiązku, aby usunąć wszelką możliwość nieporozumienia co do interpretacji pewnych zarządzeń poprzednich, uznaliśmy za właściwe wskazać tu krótko zasady, które regulują sprawy muzyki religijnej w obrządkach kościelnych i w ogólnym ujęciu przedstawić, główne nakazy Kościoła, skierowane przeciwko nadużyciom, najwięcej w tej dziedzinie rozpowszechnionym.”

Wyjaśniwszy w ten sposób pobudki, które go skłoniły do wystąpienia, Papież rozwija „instrukcję w przedmiocie muzyki religijnej”.

„Jako integralna część składowa liturgii, muzyka religijna ma swój udział w celu i przeznaczeniu tejże liturgii. Winna być religijną, zatem wyłączać wszystko to, co ją czyni świecką, nie tylko samą w sobie, lecz także w sposobie wykonania. Winna być sztuką prawdziwą, lecz zarazem i powszechną — w tym znaczeniu, że o ile jest dozwolone, aby każdy z narodów przyjmował w kompozycjach muzycznych kościelnych pewne szczególne formy, które nadają odrębny charakter ich muzyce, to jednakże formy te muszą być podporządkowane ogólnym cechom muzyki religijnej tak, aby osoba innej narodowości, obecna na nabożeństwie, odprawianym z towarzyszeniem muzyki, nie mogła odnieść gorszącego wrażenia.

Drugi rozdział instrukcji traktuje o różnych rodzajach muzyki religijnej, III-ci o tekście liturgicznym.

Szlachetność tonu i słuszne wymagania porządź ku w tej dziedzinie zalecają te karty każdemu myślącemu człowiekowi. Niezbędne cechy muzyki kościelnej: religijność, powszechność, artyzm — „śpiew gregoriański posiada w najwyższym stopniu”. To też jest on dla Kościoła rzymskiego śpiewem właściwym, jedynym, jaki Kościół odziedziczył po dawnych Ojcach, którzy go w biegu wieków strzegli z zazdrosną troskliwością i przechowali w swych księgach liturgicznych. Kompozycja muzyki religijnej o tyle więcej odpowiada celom liturgii, o ile ze swego zewnętrznego wrażenia, z natchnienia kompozytora i jego smaku zbliża się do melodii gregoriańskich — i o tyleż jest mniej godną Kościoła, o ile odchyla się od tego wzoru... Tradycyjny śpiew gregoriański należy przeto w szerokiej mierze przywrócić w kościele... Należy dołożyć starań, aby rozszerzyć znajomość śpiewu gregoriańskiego między ludem, aby, jak dawniej, tak i dziś wierni brali więcej czynny udział w nabożeństwach... Wymagane zalety posiada w szczególniej wysokim stopniu muzyka szkoły rzymskiej, która w XVI stuleciu osiągnęła swój najwyższy rozkwit w dziełach Palestriny... Kościół zawsze uznawał postęp sztuki, przyjmując w służbie kultu wszystko to, co w ciągu wieków geniusz ludzki wynalazł dobrego i pięknego, o ile tylko to nie stało w sprzeczności z prawami liturgii, to też i muzyka więcej współczesna może być również dopuszczoną w kościele, jeśli dostarcza utworów, których wartość i powaga czynią je godnymi obrządków liturgicznych. Niemniej jednak, biorąc pod uwagę, że muzyka współczesna jest przeznaczona głównie dla celów świeckich, należy troskliwie czuwać nad wykonywaniem utworów muzyki religijnej w stylu współczesnym. Należy przyjmować te tylko, które nie zawierają żadnych reminiscencji motywów świeckich, szczególniej teatralnych, i nie przybierają pozorów kompozycji świeckich nawet w swym układzie zewnętrznym.

Papieże, obrońcy religijnego charakteru muzyki religijnej, występowali zawsze także w obronie języka łacińskiego jako języka liturgicznego.

Wszyscy oni podtrzymywali, uratowali, rozszerzyli aż do ostatnich krańców świata język łaciński, wiążąc go, sługę pełnego chwały, z nieśmiertelnym Kościołem katolickim. Pius X, przejmując to hasło od swych poprzedników i przekazując je swym następcom, zabrania śpiewać w innym języku, niż po łacinie podczas uroczystych obrządków liturgii w ogóle, a szczególniej, jeśli chodzi o części Mszy świętej, stałe lub ulegające zmianom. Każę dbać o to, aby hymny kościelne zachowywały swą pełną powagi tradycyjną formę, tak np. nie komponować Tantum ergo w taki sposób, aby z pierwszej strofy zrobić jakąś romancę, kawatinę, adagio, a z drugiej jakieś allegro (to zdanie wyszło niewątpliwie spod pióra Piusa X). Kobiety nie mają brać udziału w chórze kościelnym.

W muzyce kościelnej winien dominować śpiew; on ma pierwsze miejsce przed muzyką instrumentalną, która nigdy nie powinna przytłumiać śpiewu lub go zastępować. A i nie wszystkie instrumenty są dopuszczalne w kościele. Nie powinno tam być trąb, bębna, ani fortepianu. Instrukcję Papież kończy wyrażeniem trzech życzeń czy też zaleceń: aby dla czuwania nad należytym wykonywaniem muzyki kościelnej biskupi ustanowili w swych diecezjach specjalne komisje; aby w seminariach kształcono w tym kierunku kleryków; i wreszcie, aby w miarę możności pomnażano liczbę szkół śpiewu, scholae cantorum, nawet po wioskach, o ile się to da.

Pius X rozciągając na cały świat katolicki reformę muzyki kościelnej, przeprowadzoną przez siebie w Wenecji, wiedział dobrze, że reforma ta będzie zwalczana, że się wysunie przeciwko niej mnóstwo zarzutów, poza tym wiele lenistwa i trochę interesów materialnych. Acta apostolicae Sedis z pierwszego roku pontyfikatu Piusa X zawierają niemniej niż pięć pism, ogłoszonych publicznie, które komentują Motu proprio z 22. XI. 1903 r., lub też przepisują różne sposoby zapewnienia reformie wykonania. Pierwszym z nich jest pismo noszące datę: „W dniu święta Niepokalanej r. 1903”, a adresowane do kardynała Respighi, wikarego generalnego Rzymu. Papież mówi w nim, że chce mieć nadzieję, iż w Jego przedsięwzięciu przywrócenia muzyce religijnej jej prawdziwego charakteru będą Mu dopomagać wszyscy, nie tylko ze ślepego poddania się Jego woli — godnego pochwały zresztą, gdy każę nam przyjmować w duchu posłuszeństwa zarządzenia nawet ciężkie dla nas i sprzeczne z naszym sposobem rozumienia rzeczy — lecz z tą chętną gotowością woli, która jest owocem wewnętrznego przekonania, że należy działać tak właśnie, a nie inaczej, z przyczyn głęboko rozważonych, jasnych, oczywistych, niewątpliwych. Tę chętną gotowość obiecujemy sobie szczególniej ze strony duchowieństwa Naszego ukochanego miasta Rzymu, centralnego punktu chrześcijaństwa i stolicy Namiestnika Chrystusowego, najwyższego autorytetu Kościoła”.

Bo i w samymże Rzymie także zachodziła potrzeba reformy w dziedzinie muzyki kościelnej. Już Benedykt XIV, mając na myśli liczne rzesze pielgrzymów, które ustawicznie przepływają przez Rzym, mówił: „Życzymy sobie, aby nie wracali do swych krajów zgorszeni naszymi obyczajami... Cóż pomyśli przybysz... słysząc w naszych kościołach muzykę instrumentalną, jakby to były teatry? Być może, będą pomiędzy nimi ludzie z krajów, gdzie również grywa się w kościołach na różnych instrumentach, lecz o ile to są osoby o zdrowym rozsądku, zasmucą się, nie znajdując w Rzymie lekarstwa, którego przybyli tu szukać, aby uleczyć własne niedomagania w dziedzinie muzyki kościelnej.”

Dlatego też Pius X ciągnie dalej:

— Ty, Księże Kardynale, który z właściwą sobie słodyczą, lecz i stanowczością zarazem wykonujesz w Rzymie doniosłe obowiązki Naszego wikarego dla spraw duchownych, postarasz się pilnie, jesteśmy tego pewni, aby muzykę religijną w kościołach i kaplicach Naszego Miasta, czy to klasztornych, czy też zwykłych, zastosować w zupełności do Naszej instrukcji. Będzie dużo do usunięcia lub poprawienia w śpiewaniu Mszy, hymnów eucharystycznych, litanii loretańskiej... Lecz co wymaga kompletnego odnowienia, to śpiewanie nieszporów podczas różnych uroczystości kościelnych. W śpiewach nieszpornych nie są już zachowane ani przepisy liturgiczne z Ceremoniału Biskupów, ani piękne tradycje muzyczne klasycznej szkoły rzymskiej — i pobożną psalmodię duchowieństwa, w której lud bierze udział, zastąpiły niekończące się kompozycje muzyczne do słów psalmów, wzorowane na starych utworach teatralnych, najczęściej tak miernej wartości, że bez wątpienia nie tolerowano by ich nawet w podrzędnych koncertach świeckich. Pobożność i nastrój religijny modlących się z pewnością nie zyskuje na tym i jeśli nawet ciekawość niektórych znajduje w tej muzyce pewne zadowolenie, dla większości są one przedmiotem niesmaku i zgorszenia. Ludzie się dziwią, że podobne nadużycia istnieją jeszcze.”

Oto więc mamy Piusa X, wydającego rozkazy. Jak dobrze to potrafi! Z jakiem przekonaniem i pewnością siebie! Zwrócił uwagę na to, że źle się dzieje, teraz zarządza:

— Chcemy zatem, aby te niewłaściwości całkowicie zniknęły... Nie okazuj pobłażliwości, Księże Kardynale, nie odkładaj sprawy. Odkładając, nie zmniejsza się trudności, lecz się je pomnaża i skoro trzeba coś usunąć, należy to uczynić natychmiast i w sposób zdecydowany. Wszyscy niech pokładają w słowach Naszych ufność, do której przywiązana jest łaska i błogosławieństwo Niebios...

Zakończenie tego pięknego listu poleca Kardynałowi czuwać, aby we wszystkich kolegiach i seminariach duchownych w Rzymie, do których ze wszystkich części świata dążą po światło wiedzy młodzi klerycy, „tak liczni i często tak wybitni”, studiowano ze szczególną starannością śpiew gregoriański, którego nuty można obecnie znaleźć w wydaniach poprawnych, zgodnych ze starymi manuskryptami — i który okaże się „łatwym do przyswojenia sobie, pełnym słodyczy i wdzięku. Śpiew ten odznacza się taką niezwykłą pięknością, że wszędzie, gdzie go wprowadzono, wywołał prawdziwy entuzjazm pomiędzy śpiewakami chórów. Gdy więc do wykonania obowiązku przyłącza się przyjemność, wszystko się czyni z większą chęcią i zapałem, a „owoc takiej działalności jest trwalszy”.

W drugim motu proprio z dn. 25. IV. 1904 r. Pius X zawiadamia wiernych, że w celu dostarczenia Kościołowi rzymskiemu i wszystkim kościołom rzymskiego obrządku wspólnego i poprawnego tekstu liturgicznych nut melodii gregoriańskich, postanowił przedsięwziąć wydawnictwo przez drukarnię watykańską „ksiąg liturgicznych, zawierających nuty muzyki religijnej świętego Kościoła rzymskiego”, a zakonnikom Benedyktynom z kongregacji francuskiej i z klasztoru w Solesmes poleca specjalnie „zredagowanie tych części, które zawierają śpiew.”

III. Akcja ludowo „katolicka.

Urodzony wśród ludzi pracy fizycznej Pius X przez cały czas swego kapłaństwa na różnych stopniach hierarchii kościelnej, jak z obowiązku, tak też ze skłonności naturalnej, trzymał się blisko warstw ludowych i od młodości echo ich skarg z jednej strony, z drugiej zaś echo sofizmów, mających na celu ambicje polityczne, zdobycie popularności i — głosów, obijało się o niego.

Znał kwestię społeczną lepiej od kogokolwiek bądź innego i wiedział, że ze wszystkich smutnych rzeczy, na które pracownicy mogą się skarżyć, najsmutniejszą jest ta, że chociaż Rewolucja ich broni, lecz nie ochrania od błędów moralnych, które im przeciwnie przedstawia jako lekarstwa na zło fizyczne. Dwadzieścia rozpraw w tym przedmiocie, wydanych jeszcze przed objęciem Pontyfikatu, świadczy o doświadczeniu, znajomości rzeczy i o doskonałej zgodzie z myślą Leona XIII. Wspomniałem wyżej o przemowie, którą Józef Sarto jako patriarcha wenecki wygłosił w sierpniu 1896 r. przed zgromadzeniem katolików socjalnych, zebranych z całej Italii w Padwie; teraz więc otworzymy małą, pożółkłą ze starości książeczkę, zawierającą tekst przemówienia, którą rozdawano wówczas zebranym.

... „Skąd pochodzą” — mówił kardynał Sarto — „wspomniane błędy tych wszystkich utopii o emancypacji ciała, rehabilitacji natury, równości warunków, podziału dóbr, najwyższego autorytetu rozumu? Wszystkie te teorie nie uznają upadku człowieka i jego degradacji... istnienia zła i konieczności lekarstwa na nie. Powyższe twierdzenia Wiary odrzuca się... i z tej negacji wypływają wszystkie antyspołeczne zastosowania wspomnianych teorii, zastosowania, o które w naszych oczach kuszą się różni. Uznawać Jezusa Chrystusa — to znaczy uznawać grzech pierworodny i razem z nim nadprzyrodzoną interwencję Boga, Odkupienie, Ewangelię, przyrodzone prawo cierpienia i rezygnacji. Uznawać te prawdy — to znaczy przeciwstawiać się teoriom tzw. racjonalizmu, naturalizmu itp., to znaczy otwarcie wyznawać chrześcijanizm, który będzie zawsze nieprzebytą przeszkodą dla wszelkiego bezładu moralnego, nieprzyjacielem nieprzejednanym wszelkich aktów gwałtu i przemocy, niepodkupnym stróżem prawd boskich i ludzkich. Kto za fundament swych studiów przyjmuje Jezusa Chrystusa, zrozumie z łatwością tajemnice nierówności losów ludzi na ziemi, nierówności koniecznej i nieuniknionej, która nazajutrz po dniu, w którym jakiś wspaniałomyślny marzyciel pochlebiałby sobie, że ją zniósł, pojawiłaby się na nowo — bo jest prawem tego świata — cokolwiek bądź się czyni, niemożliwe będzie zawsze zrównać ze sobą stojących na pierwszym miejscu w świecie i stojących na ostatnim, bogatych i biednych, wielkich i małych, z wyjątkiem, jeśli się pośrodku między nimi postawi Krzyż i Ewangelię: Krzyż — jedyną Arkę Przymierzą, Ewangelię — najpewniejszy traktat pokoju. Przyjąć za fundament swych studiów Jezusa Chrystusa — to znaczy rozwiązać najdrażliwsze zagadnienie własności i jej praw.

Lecz Jezusa Chrystusa i Jego Kościoła nie należy mieszać lub porównywać z tymi władzami ziemskimi, które, znajdując się w zamęcie walk różnych partii, przyjmują wygodną zasadę neutralności, nie mając innej reguły postępowania, jak tylko przewidującą ostrożność, która niekiedy daje, ale częściej odejmuje im oparcie...”

W końcu kardynał Sarto dodał jeszcze:

„Przyjmijcie me gratulacje i podziękowania za wielkie dobro, któreście już uczynili i uczynicie jeszcze sprawie katolickiej akcji socjalnej, zwalczając szkodliwe i przewrotne doktryny... Życzę, aby ten wspaniały kongres, który rozpoczyna swe obrady pod hasłem Jezusa Chrystusa, przyniósł owoce błogosławieństwa.”

Powyższy wykład jest doktryną wszystkich wieków, zgodną z postulatami naszej natury rozumnej, wskazaną w księgach Pisma św., a jednak atakują ją ustawicznie ludzie czy to nieświadomi prawdy, czy też oszukani lub źli.

W jednej z tych trzech kategorii mogą się spotkać wszyscy. Pius X, który tyle już razy brał udział w kongresach katolickiej akcji ludowej, jako uczestnik kongresu lub przewodniczący, widział dobrze — jak widział to także i Leon XIII — jak nieraz nawet ludzie o pięknych charakterach dają się uwieść złudzeniom i błędom, pociągnięci mirażem słowa: demokracja, które może pokrywać sobą tyle różnych rzeczy — i cierpiał nad tym. Zanim upłynęło pięć miesięcy od czasu wyniesienia go na Stolicę Apostolską, gdy (18. VII. 1903 r.) ogłosił motu proprio o chrześcijańskiej akcji ludowej, akt o formie oryginalnej, w którym Papież bierze na siebie rolę katechety w wykładzie doktryny socjalnej w duchu chrześcijańskim.

Przypominając i podając w streszczeniu słynne encykliki Leona XIII: Quod apostolici muneris z dn. 28. XII. 1878 r., Rerum Novarum z 15. V. 1891, Graves de communi z 18. I. 1901, w 19-stu artykułach ustala reguły akcji ludowej chrześcijańskiej, „od których byłoby ryzykowne oddalać się, jakkolwiekby odchylenie miałoby być nieznacznym”.

Podaję znaczną część tego regulaminu:

1. Społeczeństwo ludzkie takie, jakiem je Bóg ustanowił, składa się z jednostek nierównych sobie; chcieć zrównać je wszystkie, jest niemożliwe i byłoby to nawet zniszczeniem samegoż społeczeństwa (Quod apostolici).

2. Równość różnych jednostek, składających społeczeństwo, jest w tym jedynie, że wszyscy mamy swój początek w Bogu, Stwórcy naszym, wszyscyśmy zostali odkupieni krwią Jezusa Chrystusa i że będziemy według swych zasług lub przewinień sądzeni przez Boga (Quod apostolici).

3. Nierówności zatem stanu i mienia w społeczeństwach ludzkich są konieczne... i wszyscy, złączeni węzłem miłości, winni wspomagać się wzajem dla osiągnięcia swego ostatecznego celu w niebie, a na ziemi swego dobrobytu moralnego i materialnego (Quod apostolici).

4. Człowiek w stosunku do dóbr ziemi ma nie tylko uprawnienie ogólne do korzystania z nich, jak to czynią zwierzęta, lecz także prawo posiadania tych dóbr, tak tych, które się niszczą wskutek używania ich, jak tych, których używanie nie niweczy (Rerum novarum).

5. Prawo posiadania własności prywatnej, jako owocu pracy lub przemysłu, w drodze spadku albo darowizny, jest prawem naturalnym i każdy może, w granicach rozsądku, dysponować swą własnością według uznania (Rerum novarum).

6. Aby załagodzić konflikt między posiadającymi i ubogimi, jest niezbędne rozróżniać dwie rzeczy: sprawiedliwość i miłosierdzie. Nie zachodzi prawo do rewindykacji, jak tylko gdy została obrażona sprawiedliwość (Rerum Novarum).

7. Obowiązki sprawiedliwości dla robotnika i rzemieślnika są te oto: oddawać wiernie i całkowicie pracę, o którą się ugodzili; nie szkodzić pracodawcom ani ich osobie, ani mieniu, nawet w obronie swych praw powstrzymywać się od aktów gwałtu i przemocy, swym wystąpieniom nie nadawać nigdy formy buntu (Rerum Novarum).

8. Obowiązki sprawiedliwości dla pracodawców są następujące: wypłacać sprawiedliwą płacę robotnikom; dawać im możność wykonywania swych obowiązków religijnych; nie wystawiać ich na pokusy zepsucia i niebezpieczeństwo zgorszenia; nie odciągać ich od ognisk rodzinnych i zamiłowania do życia domowego i oszczędności; nie zmuszać do prac nieodpowiadających ich siłom lub wiekowi i płacy; nie sięgać po ich oszczędności przez lichwę otwartą lub skrytą, czy też oszustwo.

9. Wspomagać ubogich jest obowiązkiem miłości bliźniego i nakazem Ewangelii. Nakaz ten obowiązuje tak poważnie, że, jak to powiedział Chrystus, w dniu sądu ostatecznego zażąda od nas rachunku szczególniej z wykonania tego obowiązku.

10. Do rozwiązania kwestii robotniczej mogą się bardzo znacznie przyczynić sami pracodawcy i robotnicy przez tworzenie instytucji, przeznaczonych dla porozumienia się, zbliżania i łączenia tych dwóch klas między sobą, a także dla dostarczania we właściwym czasie pomocy tym, którzy jej potrzebują. Takimi są przede wszystkim różne stowarzyszenia zawodowe i cechy, następnie towarzystwa wzajemnej pomocy, towarzystwa ubezpieczeń, opieka nad kobietami i dziećmi itp. (Rerum Novarum).

11. Te to właśnie cele winna mieć na oku Akcja Ludowa Chrześcijańska, lub tzw. Demokracja Chrześcijańska w swych wszystkich działach, licznych i urozmaiconych. Lecz pojęcie demokracji chrześcijańskiej należy rozumieć w sensie ustalonym przez autorytet Kościoła, dalekim od pojęcia demokracji socjalnej, a mającym za podstawę zasady wiary i moralności katolickiej, także i w tym, aby nie czynić zamachu, w żadnej formie, na prawo własności prywatnej. (Graves de Communi).

12. Demokracja chrześcijańska nie powinna służyć żadnym partiom, ani celom politycznym, w ogóle, nie mieszać się nigdy do polityki, która nie jest jej dziedziną; lecz być tylko akcją na korzyść ludu, dobroczynnie działającą, opartą na nakazach ewangelii i prawie naturalnym (Graves de Communi).

13. Niech pisarze katoliccy broniąc sprawy ubogich, mają się na baczności, by nie używać wyrażeń, które w ludziach ubogich mogą wzbudzić odrazę lub nienawiść do wyższych klas. Niechże nie mówią o rewindykacji, o sprawiedliwości, tam, gdzie chodzi wyraźnie o miłosierdzie, jak to wyjaśniono powyżej, niech pamiętają o Chrystusie, który chce wszystkich ludzi połączyć węzłem wzajemnej miłości, która jest udoskonaleniem sprawiedliwości i nakłada na nas obowiązek pracy dla wzajemnego dobra”.

Ileż w tym mądrości i doświadczenia, jakie wzruszające sprzymierzenie się dwóch wielkich Papieży dla dobra świata!

Uwypuklając z taką starannością ważność miłości w swych encyklikach i listach Pius X i Leon XIII, Papieże z czasów największego rozwoju przemysłu, stworzyli cały kodeks etyki społecznej o prawach i obowiązkach pracodawców i pracobiorców oraz każdego chrześcijanina, oddającego się sprawie ludowej.

IV. Kodyfikacja prawa kościelnego.

Zbyt wielka ilość ustaw, rozproszonych po różnych zbiorach, i z których późniejsze nieraz znoszą lub zmieniają wcześniejsze, jest przyczyną trudności dla obywateli Państwa, którzy w tym nawale praw nie wiedzą w końcu, gdzie mają znaleźć Prawo.

Kościół, instytucja dawniejsza od jakiegokolwiek bądź państwa europejskiego, przeżywał te same kłopoty i trudności z powodu rozproszenia swego prawodawstwa.

Bez wątpienia, istniały zbiory praw kościelnych, lecz starej daty, zawierające dokumenty już nieużyteczne, nieposiadające innego znaczenia jak pamiątek historycznych swego czasu. Już wielu biskupów zgromadzonych na Soborze Watykańskim, przed trzydziestu kilku laty, wyrażało życzenie skodyfikowania na nowo prawodawstwa kanonicznego, a biskupi z prowincji Neapolu wyrazili się nawet, żartem, że chcieć znaleźć cokolwiek w tym rozproszonym prawodawstwie, to iście Syzyfowa praca.

Za pontyfikatu Piusa IX i Leona XIII niektórymi postanowieniami i dekretami uporządkowano kilka rozdziałów prawa kościelnego; lecz rewizję tego całego ogromnego prawodawstwa, przepracowanie całości — podjął dopiero Pius X, który tę olbrzymią pracę przedsięwziął, zarządzał nią, kierował i prowadził bez przerwy aż do swej śmierci, pozostawiając Benedyktowi XV jej ostateczne zakończenie.

Pius X miał instynkt odwagi, który bywa szczególniej silny u ludzi bardzo świętych. Czego się mają obawiać? Uczynili z góry ofiarę z siebie, a powodzenie ich dzieła jest w ręku Boga.

Nadto ten Papież, który w swej karierze kapłańskiej przeszedł wszystkie szczeble urzędów kościelnych, lepiej niż ktokolwiek bądź inny zdawał sobie sprawę z potrzeby i pożyteczności reformy. Pragnął jej i chciał ją przeprowadzić od czasu, gdy został Papieżem. Już w pierwszym roku pontyfikatu, podczas wizyty, którą mu złożył pewnego dnia Mgr. Gasparri, który naówczas nie był jeszcze kardynałem, lecz sekretarzem Kongregacji spraw kościelnych nadzwyczajnych, a miał opinię jednego z najlepszych znawców prawa kanonicznego, nowa kodyfikacja postała postanowiona. Mówią, że pomiędzy Papieżem a jego gościem zostały zamienione następujące krótkie trzy zdania:

— Skodyfikowanie prawa kanonicznego jest z pewnością możliwe...

— Tak jest, Ojcze święty.

— A więc, zajmij się nim!

Papież był tak zainteresowany myślą o zamierzonym przedsięwzięciu, że sam osobiście zredagował rodzaj planu — notę o najlepszym sposobie przygotowania pracy kodyfikacyjnej.

W dniu św. Józefa, swego patrona, 19 marca 1904 r., podpisał motu proprioArduum munus”, w którym, przypomniawszy na wstępie poważne niedogodności rozproszenia tekstów ustaw i rozporządzeń po różnych zbiorach, ogłaszał publicznie swą wolę zebrania wszystkich praw kościelnych w jednym zbiorze i w dobrym porządku, zniesienie tych rozporządzeń, które się już stały nieaktualne i zastosowania innych do zmienionych okoliczności życia. W końcu wyznaczał komisję kardynałów, mającą urzędować pod jego protektoratem, której miało być powierzone „kierowanie tą sprawą i całe jej brzemię”.

Wyznaczeni do komisji kardynałowie będą wybierali sami, z zastrzeżeniem aprobaty wyboru przez Papieża, teologów i znawców prawa kanonicznego, Pracę rozdzieli się pomiędzy kilka sekcji, które — każda w przydzielonej sobie części pracy — winna będzie przejrzeć, punkt za punktem, wszystkie tu należące jakiekolwiek ustawy kanoniczne i rozporządzenia. Liczba tych doradców była wyznaczona na razie na 17-tu, następnie powiększono ją o 25-ciu dalszych. W tej rozpoczynającej się dopiero naówczas pracy główna rola przypadała komisji, w komisji zaś jej sekretarzowi, którym był Mgr. Gasparri.

Jego zadaniem było śledzić za pracami każdej sekcji, służyć za łącznik między doradcami i komisją kardynalską, koordynować zredagowanie sprawy przez jednych z wnioskami drugich, i w ogóle podtrzymywać jedność pracy. Lecz Pius X chciał, aby cały episkopat katolicki przyłożył się do tego przedsięwzięcia „o wyjątkowej doniosłości i wartości”. Pismo papieskiego sekretarza stanu, kardynała Merry del Val, z dnia 25. III. 1904 r., powiadamiało biskupów o woli Papieża. Arcybiskupi i biskupi winni byli zasięgnąć zdania podwładnego sobie kleru i przesłać do Rzymu „w terminie 4-ech miesięcy i w krótkich słowach, swą opinię i opinię prałatów, z którymi mają się naradzić, o tym, co należałoby, ich zdaniem, zmienić lub poprawić obecnie obowiązującym prawie kanonicznym”.

Ta tak ogólnikowo ujęta ankieta, konieczna dla zapoczątkowania procedury, musiała przynieść w rezultacie tylko bardzo niekompletne odpowiedzi. Przypuśćmy, że w jakimś państwie rozesłano by okólnik do prezesów sądów z wezwaniem, aby sformułowali swe krytyczne poglądy na całość prawodawstwa w owym kraju. W odpowiedzi wpłynęłoby niewątpliwie wiele projektów reform, ale ileż rzeczy pominięto by w nich, ile przeoczono. Nawet bardzo uzdolnieni prawnicy wykazują wszystkie walory swej wiedzy i swego zdrowego rozsądku tylko w takich razach, gdy ich uwaga kieruje się ku przedmiotom ściśle określonym, tak na przykład, gdy się im przedstawi do krytycznego zbadania projekt już gotowy, ułożony w zwykłe formuły prawne — wówczas biegły prawnik na pierwszy rzut oka będzie mógł rozpoznać w nim błędy, usterki lub zalety.

Tę prawdę potwierdziło doświadczenie, jeden raz więcej, przy przeprowadzeniu reformy prawa kanonicznego.

Opinie i uwagi episkopatu, nadesłane do Rzymu, poddawano rozpatrzeniu w poszczególnych sekcjach doradców prawnych, gdy zaś pewna ilość artykułów prawa kanonicznego została w ten sposób zbadana, że tak powiem, w pierwszej instancji, opinie te przechodziły do komisji kardynalskiej, która mogła poczynić w nich zmiany jeszcze od siebie, co stanowiło wówczas przedmiot raportu do Papieża. Papież sam tylko miał prawo aprobować projekt takiej częściowej zmiany prawa kanonicznego lub też odmówić aprobaty. Przechodząc w ten sposób z rąk do rąk, niektóre artykuły nowego prawa kanonicznego powracały po 3 lub 4 razy przed komisje, czasem więcej razy jeszcze.

Pracę tę prowadzono stale i bez żadnej przerwy, nawet wojna światowa nie zawiesiła toku czynności kodyfikacyjnych. Nowy kodeks w pierwszym opracowaniu, ustalonym przez kardynała Gasparri’ego według uwag i wskazówek dwóch komisy i 20-go marca 1912 r., został skierowany do biskupów z prośbą o zwrot po przyjęciu do wiadomości przy dołączeniu nowych uwag i propozycji, o ile się je uzna za stosowne. Tym razem napłynęły odpowiedzi bardzo liczne i interesujące, które komisja kardynalska badała znowu. W chwili śmierci Piusa X redakcja nowego kodeksu prawa kanonicznego była już na ukończeniu. Ostateczne jej zakończenie, po 14-tu latach nieprzerwanej pracy, nastąpiło za pontyfikatu Benedykta XV, który na konsystorzu w dniu 4. XII. 1916 r. zapowiedział wydanie całości zreformowanego kodeksu, przypisując publicznie zasługę inicjatywy i, w znacznej mierze, dokonania tego kolosalnego dzieła swemu poprzednikowi. Oświadczył, że za autora nowego kodeksu należy uważać Piusa X, którego postawił w jednym rzędzie ze sławnymi Papieżami, znanymi z tego, że przyczynili się do wzbogacenia lub odnowienia legislatury kościelnej: z Innocentym III, Honoriuszem III, Grzegorzem IX. W przemówieniu tym Papież nie zapomniał o kardynale Gasparrim, sekretarzu Komisji kodyfikacyjnej. „Nie tylko — powiedział — niósł on więcej od innych ciężaru tej pracy od jej początku, lecz nadto przy opracowaniu kodeksu wykazał rzadką znajomość prawa, wybitny zmysł prawniczy, jako też wytrwałość w pracy, która nie zawiodła wówczas nawet, kiedy jako charge d’affaires zmuszony był często odrywać się od niej do różnych innych zajęć.”

W pół roku później, w dniu Zielonych Świąt 1917 r., wśród zgiełku i zamętu wojny światowej, Benedykt XV ogłosił wydanie tego wielkiego dzieła prawodawstwa kościelnego.

V. Częsta Komunia święta.

Reforma życia eucharystycznego, wprowadzona Przez Piusa X, jest wprost nieobliczalnie dobroczynna i daleko sięgająca w skutkach. Pius X chciał odnowienia świata: stosownie do swych zasad i praktyki prosił o nie Chrystusa. Powiedział więc ludzi: „Przybliżcie się do Niego, czyńcie to z ufnością, czyńcie codziennie; oto zniżam barierę między Nim a wami”. Również do dzieci „Przychodźcie do Niego od czasu, gdy będziecie w wieku, aby Go móc rozumieć i kochać”...

Zwalczał w ten sposób jansenizm, herezję powstałą w Holandii, skąd przeszła na cały świat, a jedną z najbardziej przewrotnych, gdyż zwracała się do dusz gorących, głosząc, wbrew miłości Bożej: że trzeba pozbawiać się szczęścia Komunii świętej — przez szacunek dla Chrystusa. Dekret „O codziennym przyjmowaniu Eucharystii”, poddany rozważeniu, na rozkaz Piusa X, przez Świętą Kongregację Sakramentów 16. XII. 1905, ukazał się 20. XII. 1905 roku.

Przypomina on na wstępie życzenie wyrażone na soborze Trydenckim: „Sobór Święty pragnąłby, aby podczas każdej Mszy św. wierni nie zadawalali się duchownym przyjmowaniem do swego serca Chrystusa, lecz by przyjmowali Go rzeczywiście w Komunii św.”, dalej słowa Chrystusa, który ten chleb niebieski przyrównał do manny, spadającej codziennie ku pożywieniu ludu wybranego; wreszcie słowa Modlitwy Pańskiej, zawierające prośbę o „chleb powszedni” czyli codzienny, więc zarówno dla duszy jak dla ciała.

Zatrzymując się następnie na sprawie wywołującej tak częste dyskusje: jakie należy mieć usposobienie, aby przyjmować godnie częstą, ewentualnie codzienną Komunię św., dekret formułuje odpowiedź w dziewięciu paragrafach, z których jeden, pierwszy, zawiera tę zasadę zbawienną, to źródło radości i postępu na przeciąg wieków: „Komunia św. częsta i codzienna, jako pożądana przez Pana Naszego Jezusa Chrystusa i Kościół św., winna stać się dostępną dla wszystkich wiernych, z jakiejkolwiek by pochodzili klasy społecznej i jakąkolwiek by zajmowali pozycję w społeczeństwie, tak, aby nikt nie mógł być oddalony od Stołu Pańskiego, o ile przystępuje do niego z prawą intencją i w stanie łaski”.

Art. 7 dekretu głosi, że komunia częsta, wzgl. codzienna winna być szczególniej zalecana we wszelkiego rodzaju instytucjach religijnych, w seminariach duchownych i także w innych domach wychowawczych chrześcijańskich. To wywołało nową kwestię, i to podjętą przez różnych w bardzo różnych intencjach: czy należy zalecać częstą komunię dzieciom, które przystąpiły do Stołu Pańskiego dopiero raz pierwszy?

Św. Kongregacja Sakramentów 14. II. 1906 r., odpowiedziała twierdząco:

„Praktykę tę stosowano dawniej w wielkiej liczbie kościołów, w niektórych sakrament Eucharystii dawano nawet małym dziatkom i jakkolwiek obyczaj ten wyszedł z użycia, nigdy jednak nie był potępiony przez Kościół. W rzeczy samej jest właściwe i konieczne żywić dzieci chlebem Chrystusowym, zanim zostaną opanowane przez namiętności, aby mogły z większym męstwem zwalczać napaści szatana, własnego ciała i innych nieprzyjaciół z zewnątrz i z wewnątrz”.

To tak szerokie stanowisko Kongregacji wywołało wiele zastrzeżeń i zarzutów. Podnosili je w pismach do Rzymu duchowni, podnosili laicy. Czyż naprawdę należy uważać za zwyczaj godny ubolewania, aby pomiędzy pierwszą a drugą Komunią św. upływał rok? Czyż jest właściwe, aby mały uczeń, dzieciak w wieku z natury skłonnym do lekkomyślności, miał zostać dopuszczony do częstego powtarzania aktu o tak doniosłym znaczeniu? Czy to istotnie jest wolą Papieża?

Odpowiedź nie kazała długo na siebie czekać. Dnia 15. IX. 1906 r. po rozwinięciu wzruszających delikatnością uczuć motywów, które skłaniały do podtrzymywania poprzednio zajętego stanowiska, Kongregacja Soboru ogłosiła w tej sprawie swą decyzję, zaznaczając, że decyzja ta jest aprobowana przez Papieża:

„Zgodnie z art. 1 dekretu należy zalecać częstą Komunię św. nawet dzieciom przyjętym po raz pierwszy do Stołu Pańskiego według reguł wskazanych przez katechizm rzymski. Nie powinno się wyłączać ich od Stołu Pańskiego, lecz przeciwnie, zapraszać do niego”.

Pozostawało jeszcze ustalić wiek, od którego dzieci mogą być dopuszczone do Komunii św.

Od dawna już niektóre miejscowe przepisy wzbraniały małym dzieciom przystępu do Chrystusa i w ten sposób najniewinniejsi zostawali pozbawieni Sakramentu obrony przed złem? Czyż potrzeba mieć grzechy, aby móc przyjąć Chrystusa? Godna ubolewania nieśmiałość oddalała dzieci przed osiągnięciem wieku 10 — 12 lat od Komunii św., powołując się na niedojrzałość dziecinnej duszy jako na przeszkodę do przyjęcia Sakramentu. Pius X chciał przyjść z pomocą młodziuchnemu rozwijającemu się rozumowi, który wcześnie już rozpoczyna walkę z instynktami. Rozwiązanie sprawy, o którą chodziło, leżało w starodawnych zwyczajach Kościoła i w świeżych dekretach w tym przedmiocie przebijało wyraźnie; trzeba było tylko to wyjaśnić publicznie.

Dekretem z dnia 8. VIII. 1910 r. Św. Kongregacja Sakramentów wyłożyła doktrynę w tym względzie i oddaliła wysuwane zarzuty, objawiając zarazem wolę Kościoła, skarbnika darów Eucharystii. Są to karty, których odpis należałoby wręczać młodym ludziom, wstępującym w związki małżeńskie, aby poznali jeden ze swych przyszłych obowiązków i prawa dzieci, które mają się narodzić. Zacytuję parę ustępów tego tekstu.

Kongregacja Sakramentów przypomina, że Kościołowi od początku leżało na sercu zbliżyć dziatki do Chrystusa przez Komunię św., tak, iż do III wieku po narodzeniu Chrystusa było ogólnie przyjętym zwyczajem, że udzielano Eucharystii nawet niemowlętom przy chrzcie św., pod postacią paru kropel konsekrowanego wina i następnie po chrzcie świętym dzieci często dopuszczano do tej uczty niebiańskiej.

W niektórych kościołach praktykowano zwyczaj, aby małym dziatkom udzielać Komunii zaraz po komunii duchowieństwa i poza tym rozdzielano pomiędzy dzieci resztki pozostałe po Komunii dorosłych. Z czasem zwyczaj ten zanikł w Kościele łacińskim. Poczęto dopuszczać dzieci do Komunii św. wówczas dopiero, gdy budzące się światło rozumowało im już pewną znajomość tego Boskiego Sakramentu. Nową praktykę, przyjętą już na kilku poszczególnych synodach, czwarty sobór powszechny Laterański w 1215 r. solennie potwierdził i sankcjonował. Sobór Trydencki podzielił stanowisko soboru Laterańskiego: „Jeżeli kto przeczy, że chrześcijanie płci obojga, którzy doszli do wieku używania rozumu, są obowiązani komunikować”... Lecz co do ustalenia wieku dojścia do używania rozumu było wiele błędów. Zależnie od zwyczajów i opinii lokalnych, odpowiedni wiek dla przystąpienia do I. Komunii św. w jednej miejscowości ustalono na 10—12 lat, w innej na 14 lat, lub więcej nawet — i przed osiągnięciem przepisanego wieku, dzieciom nie wolno było przystąpić do Stołu Pańskiego. Zwyczaj ten, który pod pretekstem wielkiego poszanowania należnego temu Boskiemu Sakramentowi odsuwa od Niego wiernych, stał się przyczyną wielkiego zła. Zdarzało się np., że niewinna dusza dziecka, które się odsunęło od pieszczot łaski Chrystusa, otoczona pokusami i zasadzkami, a pozbawiona tej tak skutecznej pomocy wewnętrznej, traciła swój czar niewinności i wpadała w występek, zanim jeszcze mogła skosztować tajemnic Świętych.

Nawet jeśliby pierwszą Komunię miało poprzedzać przygotowanie bardziej gruntowne, co się nie wszędzie praktykuje, niemniej jednak należałoby opłakiwać utratę niewinności, przed przystąpieniem do I. Komunii świętej, czego jednak może dałoby się uniknąć, gdyby Eucharystia była udzielona wcześniej... Szczególnie zaś ważne jest to, że w niektórych miejscowościach dzieciom, które nie przystąpiły jeszcze dotąd do I. Komunii św., nie daje się jej także jako Wiatyku nawet, jeżeli życiu ich zagraża niebezpieczeństwo i po śmierci grzebie się je podług obrządków i zwyczajów przepisanych dla niemowląt, pozbawiając je w ten sposób pomocy Sakramentów i Kościoła.

Świadectwo św. Tomasza z Akwinu posiada w tym względzie autorytet nieporównany: „Gdy dzieci poczynają czynić użytek ze swego rozumu tak, aby odczuć pobożność dla tego świętego sakramentu (Eucharystii), wówczas można go już udzielić”.

Ledesma komentuje powyższe w następujący sposób:

„Twierdzę, że Eucharystię należy dawać dzieciom, które już mogą czynić użytek ze swego rozumu, jakkolwiekby we wczesnym były wieku i to nawet, jeśli dziecko jeszcze niejasno tylko wie, co czyni”.

Katechizm rzymski wyraża się w tym względzie nieco oględniej:

„Nikt nie jest w stanie lepiej ustalić wieku, kiedy Eucharystię można podawać dzieciom, jak ich ojciec oraz kapłan, przed którym wyznają na spowiedzi swe przewinienia. Do nich więc należy przekonać się o stanie umysłu dziecka, wypytując je i stwierdzając w ten sposób, czy mają pojęcie o tym przedziwnym Sakramencie i pragnienie, aby go przyjąć”.

„Z zestawienia wszystkich dokumentów wynika, że za wiek odpowiedni dla przystąpienia do I. Komunii św. należy uznać ten, w którym dziecko może rozróżnić Chleb Eucharystyczny od chleba materialnego i może zbliżyć się z nabożeństwem do ołtarza”.

Nie jest więc wymagana doskonała znajomość rzeczy Wiary, ponieważ wystarcza pewna niedoskonała znajomość tych rzeczy. Nie wymaga się także pełnej władzy używania rozumu, wystarcza posiadanie tej władzy w pewnej mierze. W rezultacie odkładać pierwszą Komunię na później, ustanawiając dla jej przyjęcia wiek dojrzały, jest zwyczajem godnym nagany i wiele razy potępianym przez Stolicę św.”

To prawo wyrozumiałości, które Pius X. ogłaszał autorytatywnie jako Papież, on sam jako Mgr. Sarto stosował prawdopodobnie w Mantui, a w Wenecji z całą pewnością. Mgr. Bressan, który był jego sekretarzem i przyjacielem przez lat tyle, opowiadał, że do Mgra Sarto jako patriarchy weneckiego przybyła pewnego razu młoda matka z małą córeczką.

Dziewczynka, licząca 7 lat życia, prosiła o zezwolenie przystąpienia do pierwszej Komunii św., nazajutrz. Było to przeciwne zwyczajom. Matka i córka wiedziały o tym. Kardynał Sarto zadał dziewczynce jedno tylko pytanie: „Ile jest natur w osobie Jezusa Chrystusa?” Mała odpowiedziała: „Dwie: boska i ludzka”. Kardynał natychmiast zwrócił się do swego sekretarza, mówiąc mu: „Proszę napisać do proboszcza kościoła św. Sylwestra, aby dopuścił jutro tę małą do Komunii św. Ja sam podam jej Komunię, gdyż muszę się udać do kościoła św. Sylwestra na tę uroczystość”.

Dekret Kongregacji Sakramentów kończy się wskazówkami, zawierającymi się w 8-miu artykułach, które wyjaśniają obowiązki dzieci i rodziców w przedmiocie pierwszej spowiedzi, pierwszej Komunii św. oraz udzielania dzieciom Wiatyku.

Dekrety eucharystyczne Piusa X, które należy uznać za dzieło geniuszu, są to jedne z największych dzieł papieskich wszystkich czasów. Wzbudziły one gorącą wdzięczność w duszach chrześcijańskich, w których żyje miłość Chrystusa i które same tylko powstrzymują świat od upadku w ostateczne zepsucie.

Świadectwa tych uczuć wdzięczności poczęły wkrótce napływać do Rzymu. Najbardziej wzruszającym z nich była pielgrzymka dzieci w roku 1912. Przed dniem imienin Papieża Józefa Sarto, tj. 19 marca, w różnych krajach krążyły listy, na których dzieci chrześcijańskie wpisywały przyrzeczenie przystąpienia w tym dniu do Komunii św., ofiarując ją za spełnienie intencji Papieża Piusa X. W samej tylko Francji zebrano 153.700 podpisów. Następnie w kwietniu pielgrzymka, „jakiej nie widziano dotąd”, skierowała się ku Italii: było to czterysta dzieci francuskich, do których w Rzymie przyłączyły się dzieci z parafii miejscowych. Kardynał Vanutelli odprawił dla nich w kościele Santa Maria Maggiore Mszę św. i wygłosił przemówienie. Nazajutrz, tj. w niedzielę 14 kwietnia, Pius X. przybył do kaplicy Sykstyńskiej, gdzie dzieci parami przedefilowały przed nim. Papież każde z nich obdarzył srebrnym medalikiem, na którym był wyryty napis: „Bądźmy zawsze katolikami i Francuzami. Niech Bóg chroni Francję”.

Niektóre z dzieci w przejściu podawały mu pisma. Inne, śmielsze, mijając, przemawiały do niego: „Ojcze Święty, uzdrów mą chorą siostrę! Ojcze Święty, spraw, aby mój ojciec się nawrócili Ojcze święty, ja chcę być księdzem!” itd.

Po zakończonej defiladzie przemówił do nich Pius X. po francusku; między innymi powiedział:

„Czytamy w Ewangelii, że Boski Zbawiciel nasz przywołał pewnego razu do siebie dziecko i postawiwszy je w pośrodku pomiędzy swymi apostołami, zwrócił się ku nim, mówiąc: Strzeżcie się gardzić którymkolwiek z tych maluczkich, albowiem powiadam wam, że aniołowie ich oglądają ustawicznie oblicze Ojca mego, który jest w niebiesiech.

Ci nasi stróże niebiańscy nazbyt często, niestety, bywają zasmuceni i przejęci zgrozą, gdy w powierzonych ich pieczy duszach odkrywają zmazy grzechu i zepsucia. Aniołowie Stróże zaś dziatek, których przeciwnie nic nie odciąga od pełnego szczęścia wizji Boga, znajdują wierny wizerunek Boga w duszyczkach dzieci, w których się Bóg odbija, jak w zwierciadle szczerości, czystości i niewinności. Jeżeli to, co powiedziałem, odnosi się do tego dziecka, które Chrystus postawił wpośród swych apostołów i do wszystkich dzieci zarazem — cóż by Pan Nasz powiedział o Was, drogie dziatki, któreście przyjęły Go do swych duszyczek z Jego bóstwem i uświęconym człowieczeństwem w Komunii świętej?... Dostąpienie przez was udziału w Eucharystii podnosi Was ponad Waszych świętych aniołów stróży, ponieważ oni nie dostąpili tej łaski, która Wam została udzielona!

Pius X. zalecił poza tym dzieciom „długo jeszcze uczęszczać na katechizm”, przystępować często do Komunii św., o ile to im możliwe codziennie i życzył im, aby się stały apostołami chwały Boga”.

Dzieci, wychodząc, odwracały się, aby spojrzeć jeszcze na Watykan i niektóre z nich wołały, czyniąc pożegnalny gest ręką: Niech żyje nasz dobry Papież. Powrócimy jeszcze odwiedzić Go!

W kilka lat później, podczas, gdy Europa stała w ogniu wojny, następca Piusa X, Benedykt XV, oświadczył, „że nic bardziej nie leży mu na sercu, jak, żeby dekrety Piusa X, dotyczące Eucharystii, ogłoszone publicznie na rozkaz jego poprzednika, były obserwowane z nabożeństwem i wiernie”. Prosił dalej aby dzieci katolickie z całego świata komunikowały na intencję papieża (deklaracja Kardynała Gasparri z dnia 26. VI. 1916 r.).

Równocześnie na całym froncie wojennym, który my znamy najlepiej, na naszym francuskim froncie, rozgrywały się dziwne sceny. Jakież to nowe było widowisko!... Mnóstwo mężczyzn, udających się w ogień bitwy, komunikuje w każdej porze dnia lub nocy; kapelani wojskowi, przy przemarszu kolumny wojska idącej do szturmu, odmawiają w imieniu maszerujących żołnierzy akt skruchy i udzielają im głośno ogólnego rozgrzeszenia, podczas gdy wiele rąk żołnierskich i oficerskich podnosi się i czyni znak krzyża św. — znak, który może będzie w ich życiu ostatnim. Ludzie znajdujący się w drugiej linii wojsk lub też na tyłach armii, w obozach, w ziemiankach, w zrujnowanych kościołach lub domach prywatnych, słuchają Mszy św., spowiadają się przed księdzem, który także jest żołnierzem, przystępują do Stołu Pańskiego... Iluż to świadków opowiadało podobne sceny, godne naszych największych epok Wiary!

Jeden z nich, kapelan wojskowy, kończył swą opowieść tymi słowy: „Jakże byliby szczęśliwi ci, którzy mieli litość nad ludem i dali mu Chleba niebieskiego, gdyby mogli być obecni przy tych scenach wzruszających!... Serce Piusa X. zadrżałoby z radości, gdyby mógł widzieć, jak jego wielka reforma przyjmuje się i rozpowszechnia i jak pod pociskami armat upadają uprzedzenia i inne przeszkody, które powstrzymywały dotąd ludzi zdała od Stołu Pańskiego” (Thellier de Poncheville).

Teraz, gdy czas już długi dzieli nas od tego początku XX. wieku, gdy Pius X. ogłaszał swe dekrety eucharystyczne, możemy widzieć pierwsze owoce, jakie przyniosły.

We Francji w miastach, zwłaszcza w dużych miastach, gdzie wykształcenie religijne już lepsze, a inicjatywa jest żywsza, częsta Komunia św. stała się zwyczajem coraz to liczniejszej elity chrześcijan. W pewne daty, np. w pierwszy piątek każdego miesiąca, albo w dni świąt Najświętszej Marii Panny, można zauważyć, że życzenie wyrażone przez Sobór Trydencki — aby słuchający Mszy św. komunikowali podczas niej — jest wypełniane przez znaczną liczbę wiernych.

Praktyka częstego przystępowania do Komunii św. wzmogła się znacznie we wszystkich kolegiach i seminariach katolickich.

Dzieci w liczbie milionów nie muszą już czekać dojścia do wieku 10—12 lat, aby dostąpić szczęścia przyjąć Chrystusa, którego więcej są godne od osób dorosłych. Udział w Komunii wielkanocnej uczniów wszystkich wyższych szkół z roku na rok staje się coraz to liczniejszy; i gdyby przeprowadzić ankietę wśród kleru różnych krajów świata katolickiego, jest pewne, że podobny postęp wszędzie dałby się stwierdzić. Jeden z mych przyjaciół, zamieszkały w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, opowiadał mi o uniwersytecie, liczącym 2600 studentów płci obojga, młodych ludzi w wieku od 18 do 25 lat, z których tysiąc z górą codziennie słucha Mszy świętej, i często przystępuje do Komunii świętej.

To dzieło Piusa X. otwierało nową epokę. Wszystko się sprowadza, koniec końców, do zasadniczej sprawy dusz ludzkich. Czy będą należały do Boga, który jest życiem i zdrowiem? Czy też tego innego, który jest ruiną i zniszczeniem? Pius X. zbliżył dusze ludzkie do serca Chrystusa Króla. Wzmógł ich męstwo, gdy wzmagało się grożące im niebezpieczeństwo. Jaką przyszłość gotuje podobna praktyka? Czym staną się ludy, żywione i wzmacniane codziennie przez Jezusa Chrystusa? Można przewidzieć: tym, czym byli pierwsi chrześcijanie, tylko w znacznie zwiększonej liczbie.

VI. Rozdział pomiędzy Kościołem a Państwem.

Ostatnie lata pontyfikatu Leona XIII widziały początek tego bardzo niebezpiecznego ataku na Kościół katolicki, któremu na imię było: Rozdział Kościoła od Państwa, a który tzw. „wolna myśl” od dłuższego czasu przygotowywała we Francji. Lista ustaw antyreligijnych uchwalonych za pontyfikatu Piusa X. zdradza plan dokładnie obmyślony, a mający na celu zniszczyć Wiarę.

Nie mam potrzeby cytować tej listy w całości — wystarczy rzucić okiem na główne kamienie graniczne, które wytyczają drogę przebytą w tym okresie czasu.

R. 1882 (28. III.) Ustawa, która laicyzuje elementarną szkołę powszechną, pomijając w programie nauczania wykład religii.

R. 1884 (27. VII.) Ustawa przywracająca rozwody, zniesione kodeksem cywilnym w 1816 r.

R. 1884 (14. VIII.) Ustawa znosząca modlitwy publiczne.

R. 1884 (29. XII.) Ustawa zakazująca powiększania majątku zgromadzeń i stowarzyszeń religijnych.

R. 1886 (30. X.) Ustawa, która członków zgromadzeń zakonnych pozbawia prawa nauczania publicznego.

R. 1889 (15. XII.) Ustawa o organizacji armii, zgodnie z którą ustanawia się obowiązek służby wojskowej dla kleryków.

R. 1901 (1. VII.) Ustawa o wolności stowarzyszeń, wyłączająca spod tego prawa stowarzyszenia religijne, dla których wymaga poprzedniego uzyskania upoważnienia władz w przepisanej prawem drodze.

R. 1903 (marzec). Odmowa ze strony Izby Deputowanych zbadania próśb o wspomniane wyżej upoważnienie, przedstawionych przez 51 stowarzyszeń religijnych męskich, z których 25 oddających się nauczaniu, i 81 stowarzyszeń religijnych żeńskich, wszystkich poświęcających się nauczaniu.

R. 1904 (7. VII.) Ustawa, która zabrania wszelkiego rodzaju nauczania członkom stowarzyszeń religijnych i nakazuje zniesienie, w przeciągu 10 lat, stowarzyszeń poświęcających się wyłącznie nauczaniu.

Nie bez pewnego zdziwienia należy stwierdzić, że Leon XIII podczas swego tak świetnego skądinąd pontyfikatu nie mógł osiągnąć sprawiedliwości dla Kościoła. Ani jego geniusz, uznany nawet przez nieprzyjaciół Wiary, ani wierność Francji, okazywana m. in. podtrzymywaniem protektoratu Francji na Wschodzie, ani jego stała, widoczna dobra wola w kierunku ugodowym i polityka załatwiania wszystkich spraw w drodze porozumienia, nic nie zdołało rozbroić nienawiści otwartej lub ukrytej przeciwko Kościołowi. Leon XIII, ten wielki Papież, za cenę swej przychylności i swych ofiar otrzymywał tylko komplementy.

Pius X. rozpoczynał pontyfikat w czasie, gdy prześladowanie Kościoła we Francji wciąż wzrastało jeszcze. O Francji miał pojęcie bardzo wysokie, pełne rodzaju mistycyzmu. Naród francuski — którego nigdy nie odwiedził w jego kraju — należał do rzędu jego umiłowań chrześcijańskich; przede wszystkim wiedział o tym narodzie to, co powiedział o nim kardynał Pie: „nie leży w jego naturze toczyć wojnę przeciwko Bogu Co więc począć? Do kogo przemówić?” Pius X. rozglądał się i szukał kogoś, kto by miał władzę i umiał zrozumieć słuszną skargę.

W cztery miesiące po wyniesieniu go na Stolicę Apostolską napisał list do Prezydenta Republiki Francuskiej Loubet’a, adwokata z zawodu, a więc obeznanego z różnymi kwestiami prawa i polityki.

Pismo to nosiło datę 2. XII. 1903 r. Papież ubolewał w nim nad opuszczeniem Francji przez te „tysiące zakonników i zakonnic... zmuszonych szukać schronienia i wolności w obcych krajach”; przypominał, że rząd nie chciał wcale rozpatrywać wniosków o autoryzację, które zgromadzenia religijne złożyły władzom cywilnym stosownie do nowej ustawy; ataki przeciwko Kościołowi i papieżowi; zawieszenie wypłaty płac duchownym; zbyt długie wakowanie wielkiej liczby biskupstw; ustawiczną groźbę pozbawienia prawa nauczania każdego z członków zgromadzenia zakonnego, nawet uznanego prawnie... W końcu z uzasadnionym smutkiem, lecz i ze stanowczością zarazem oznajmiał Głowie Rządu we Francji:

„Widząc tę długą serię posunięć wrogich Kościołowi, zdawałoby się, Panie Prezydencie, że się chce przygotować nieznacznie grunt, aby dojść nie tylko do rozdziału Kościoła od Państwa, lecz, o ile to możliwe, pozbawić Francję znamienia chrystianizmu, które było jej chwałą w wiekach ubiegłych. Nie możemy wierzyć, aby mężowie stanu, rządzący obecnie losami Francji, żywili podobne zamiary, które z nieuniknioną fatalnością musiałyby spowodować bardzo poważne wstrząśnienia na wewnątrz kraju, a na zewnątrz zmniejszenie wpływu moralnego i prestiżu Francji”... „Jeśliby — pisał dalej — podobne ewentualności na nieszczęście, miały zajść, Nasze serce, które kocha czule najstarszą córę Kościoła, dotknęłoby to, z pewnością, głęboką boleścią; lecz, równocześnie z całą otwartością musimy dodać, Stolica Apostolska, doprowadzona do tej ostateczności, a pełna wiary w żywotność Kościoła we Francji, nie zaniedba żadnego ze swych obowiązków, które nakłada na nią jej boskie posłannictwo i natura okoliczności, pozostawiając innym odpowiedzialność za skutki, jakie mogłyby stąd wyniknąć”.

Odpowiedź nadeszła nieprędko, bo dopiero 27. II. 1904 r. i nie jest utrzymana w tym samym podniosłym tonie. Pan Loubet wyrażał w niej życzenie utrzymania pokoju religijnego i lojalnego wykonania konkordatu; lecz Papież „omylił się”, zwracając się do niego. „Prezydent Republiki musi się zamknąć w kole swej konstytucyjnej odpowiedzialności co do wszystkiego tego, co się odnosi do zarządzeń i posunięć Rządu, powstrzymując się od wszelkiego aktu osobistego”.

We dwa lata później p. Loubet przybył do Rzymu, oddając wizytę królowi Wiktorowi Emanuelowi — i nie pokazał się wcale w Watykanie. Wiedział zapewne, że nie byłby tam przyjęty. A wiedział również i to dobrze, że Stolica Apostolska byłaby zmuszona zaprotestować przeciwko wizycie złożonej królowi Italii w Rzymie przez osobę urzędową, stojącą na czele narodu katolickiego.

Wszystkie kancelarie urzędowe znały prawidła ustalone od 1870 r. w tym przedmiocie. Latem roku 1903, w ostatnich dniach życia Leona XIII, gdy w prasie poczęły ukazywać się pogłoski o projekcie podróży do Rzymu pana Delcassé, kardynał Rampolla polecił nuncjuszowi w Paryżu, aby się udał do p. Delcassé i przedstawił mu, że wykonanie tego projektu może dać powód do przykrej i drażliwej interpretacji.

Urzędowa Biała Księga (o rozdziale Kościoła od Państwa), streszcza oświadczenie złożone w tym przedmiocie przez sekretarza stanu Leona XIII. kardynała Rampollę, ministrowi spraw zagranicznych Francji, dodając do tego późniejsze akta w tej sprawie. Zaraz od początku wyłuszcza jasno zasadę polityki papieskiej, powtarzając to, co nuncjusz powiedział p. Delcassé przy posłuchaniu w dniu 3. VI. 1903 roku:

„Stolica Papieska, która zawsze ma na uwadze, aby nie mieszać się w sprawy polityki wewnętrznej lub zewnętrznej Państw, o ile interesy Kościoła nic wchodzą w grę, nigdy nie myślała potępiać zbliżenia się Italii i Francji; owszem widzi mile wszystko, co sprzyja braterstwu ludów i oddaleniu niebezpieczeństwa międzynarodowych konfliktów i wojen. Gdyby więc Pan Prezydent Loubet chciał złożyć wizytę królowi Wiktorowi Emanuelowi w jakimkolwiek bądź innym mieście włoskim, z pewnością Stolica Papieska byłaby zachowała milczenie.

Lecz dopóki bolesne zajścia z roku 1870 nie spotkają się ze słusznym zadośćuczynieniem, które zagwarantuje stałą i całkowitą niezależność Najwyższego Pasterza Kościoła, Stolica Papieska nie może nie protestować, gdy szef narodu katolickiego, sam katolik, przybywa złożyć wizytę urzędową w Rzymie, w pałacu apostolskim, królowi włoskiemu, aprobując tym anormalny charakter sytuacji obecnej i krzywdę poniesioną przez Głowę Kościoła Rzymskiego”.

Pomimo więc, że Prezydent Loubet był uprzedzony, przyjechał jednak do Rzymu, co nastąpiło w kwietniu 1904 r., wobec czego sekretarz stanu nowego papieża nie mógł nie zaprotestować, powtarzając prawie słowo w słowo protest kardynała Rampolli z przed kilku miesięcy.

Teksty są ogłoszone w aneksach do Białej Księgi, przecząc bajce, że kardynał Merry del Val zajął w tym względzie odmienne od swego poprzednika stanowisko.

Rząd francuski, który, jak się można domyślać, szukał wówczas okazji, aby zerwać z Kościołem, osądził jednak, że okazja nie była stosowną; lecz gdy dokument papieski, nie przeznaczony do opublikowania, został na skutek niedyskrecji ogłoszony, ambasador Francji przy Stolicy Świętej, pan Nissard, otrzymał rozkaz wyjechać „na urlop”. Przed wyjazdem p. Nissard oświadczył formalnie, że ten jego urlop nie oznaczał ani zerwania, ani też zawieszenia stosunków dyplomatycznych między Stolicą Świętą a rządem francuskim. Przedstawiał zatem pana de Courcet jako prowizorycznego charge d’affaires, zapowiadając, już na pojutrze przybycie do Rzymu p. de Navenne, tytularnego charge d’affaires.

Lecz zerwanie z Kościołem zostało tylko odłożone. Nastąpiło ono nieco później, przy czym za pretekst posłużyły dwa wypadki procedury kanonicznej.

Chodziło o biskupów z Laval i z Dijon, którzy, wezwani do Rzymu, aby się tam bronić od podniesionych przeciwko nim zarzutów, odmówili posłuszeństwa papieżowi.

Rząd p. Combesa utrzymywał, że papież nie miał prawa przeprowadzać w podobnych wypadkach bezpośrednio korespondencji z biskupami jako też przedstawiać im, iż dłuższy opór pociągnie za sobą kary kościelne.

Watykan cierpliwie i jasno odpowiedział, że: „w żadnym z siedemnastu artykułów konkordatu nie powiedziano, ani co do litery ani co do ducha, aby Stolica Papieska nie mogła, bez poprzedniej zgody Rządu, wzywać biskupa do Rzymu dla dania wyjaśnień co do jego postępowania lub też doradzać biskupowi zrezygnować ze swego urzędu, dla większego dobra diecezji i samegoż biskupa”.

Kardynał sekretarz stanu, sygnatariusz pism i not skierowanych do Rządów, zwracał przy tym uwagę, że Papież „nie mógłby uczynić tego ustępstwa na rzecz Państwa, nie uchybiając swym świętym obowiązkom Najwyższego Pasterza Kościoła, gdyż o ile nikt nie zaprzecza, że biskupi we Francji winni utrzymywać z Rządem stosunki określone przez Konkordat, jednak według jurysdykcji kościelnej biskupi ci zależą od Papieża Rzymskiego, który udzielił im ich uprawnień z mocy ustaw kanonicznych, na tejże podstawie im je zachowuje i nie może tej zależności podporządkować zgodzie władz cywilnych”.

Czyż nie było to oczywistą prawdą?... Lecz rząd francuski dążył do wytkniętych przez siebie celów i prawda nie powstrzymywała go na tej drodze.

Nota charge d’affaires w Rzymie z dnia 30. VII. 1904 r. zawiadamiała Stolicę Świętą o zerwaniu stosunków dyplomatycznych. Biała księga zawiera w tym przedmiocie dwie notatki, które należy uznać za konkluzję tej walki, a mianowicie:

Reasumując wywody rządu francuskiego, rząd ten zerwał stosunki dyplomatyczne ze Stolicą Świętą dlatego, że:

1. Stolica Święta, po uprzednim poinformowaniu rządu, zawezwała do Rzymu dwóch biskupów, żądając od nich usprawiedliwienia się z poważnych zarzutów co do przekroczeń o charakterze czysto kościelnym, które to zarzuty obciążyły ich publicznie.

2. Ponieważ nuncjusz papieski zwrócił uwagę Monsignorowi Le Nordez, jednemu z obwinionych biskupów, że Stolica Święta zarządziła zawiesić prowizorycznie udzielanie przez niego sakramentu kapłaństwa, powodując się względami elementarnej ostrożności.

Bezstronnej opinii publicznej i Historii nietrudno będzie ocenić prawdziwą wartość tych motywów i osądzić, na kogo spada odpowiedzialność za zerwanie stosunków dyplomatycznych, jednako szkodliwe jak dla interesów Kościoła, tak też dla interesów Państwa.

To zerwanie stosunków przygotowywało grunt dla zupełnego rozdziału Kościoła od Państwa; został on uchwalony przez Parlament w następnym, 1905 roku (11. XII.).

Bez przeprowadzenia wstępnego porozumienia, sprzecznie z zasadami prawa, Rząd francuski wypowiedział obustronną umowę zwaną Konkordatem, oznajmiając, że się uważa za zwolnionego z obowiązku wypłacania pensji duchowieństwu — obowiązku zawartego w Konkordacie, a będącego tylko częściowym, i to sprowadzonym do minimum, odszkodowaniem za przywłaszczenie sobie przez Państwo dóbr kościelnych. Pobożne fundacje powierzone pieczy Kościoła, sumy złożone na odprawianie w pewne daty roku, nabożeństw żałobnych za dusze zmarłych lub dla ubogich — wszystko znikało w tej samej przepaści. Kościoły, prawem silniejszego zostały ogłoszone majątkiem publicznym i ksiądz nie miał innego prawa do kościoła, jak tylko do użytkowania go pod nadzorem; dla wykonania tego nadzoru należało sporządzić inwentarz ruchomości, znajdujących się we wszystkich kościołach, przy czym w odnoszących się do tej sprawy przepisach nie powiedziano nigdzie, aby agenci państwa, wykonujący tę czynność, nie mieli prawa otwierać Tabernakulum.

Było w tej uchwale Parlamentu więcej postanowień nie dających się obronić, lecz głównym z nich — to publiczna negacja religii ze strony Rządu Republiki Francuskiej, w następującym brzmieniu: „Republika nie uznaje, nie utrzymuje, ani też nie subwencjonuje żadnego kultu”.

Republika w ten sposób wypierała się swych zobowiązań, co nigdy nie było uważane za uczciwe, nade wszystko zaś obrażała tę główną elementarną zasadę, że narody, jakąkolwiek by się rządziły konstytucją, winne są cześć Bogu, tak samo jak i poszczególne jednostki.

Prawo o rozdziale Kościoła od Państwa ustanawiało „stowarzyszenia wyznaniowe”, które miały zarządzać tym, co zostawało z dóbr Kościoła, zdawać rachunek z wydatków i dochodów prefektom, kapitały zaś rezerwowe, starannie ograniczone, przelewać w ręce Państwa. Państwo nie było wcale obowiązane udzielać z tych dóbr zapomóg tylko stowarzyszeniom religijnym, kierowanym przez biskupów; mogło zrobić wybór. Hierarchia kościelna bowiem stanowiła część tego, co zostało oddzielone: nikt się o nią nie troszczył.

Zaraz po ogłoszeniu tej ustawy agenci rządowi różnego rodzaju, taksatorzy, policjanci, żandarmi — rozpoczęli sporządzać inwentarz 60.000 kościołów francuskich. Francja chrześcijańska głęboko odczula zniewagę wyrządzoną Bogu i sługom Jego. Wzburzenie było ogromne i w wielu miastach, szczególniej w Paryżu, ludność katolicka broniła kościołów.

Papież nie mógł nie wystąpić w obronie Kościoła. Przedtem nawet jeszcze, zanim ustawa o rozdziale Kościoła od Państwa została uchwalona, odpowiadając 18. III. 1904 r. na życzenia z okazji świąt, zażalił się na niesprawiedliwe zarządzenia wydane przeciwko zakonnikom we Francji. Na Konsystorzu w dniu 14. XI. tegoż roku, wyłożywszy spór podniesiony przez Rząd Republiki Francuskiej w przedmiocie mianowania biskupów, zażalił się znowu na arbitralne postępowanie tegoż rządu, który bez sądu, bez dania możności obrony, pozbawiał ustalonej płacy biskupów i księży. „Nie możemy mieć nadziei — mówił — aby ten szereg ataków na Kościół prędko się skończył... Niechże przychodzi bodaj najgorsze: znajdzie nas gotowych i bez trwogi”.

Gdy zbrodnia została dokonana, we Francji jak zapewnie i gdzie indziej, nie brakowało ludzi, którzy szemrali, że Papież zwlekał, aby odpowiednio zareagować na tak gwałtowne i powtarzające się ataki wrogów religii. Gdy Kamil Bellaigue zapytał Go o to, z tą mieszaniną głębokiego szacunku z serdecznością, która pozwala na trochę swobody, Pius X. odpowiedział:

„Czyż nie czujesz Pan, że się zbliża chwila, gdy Jezus Chrystus sam ściągnie Swe ręce ku Francji? Tak, te Boskie Ręce, z których jedna rzuca w proch, jeśli zachodzi tego potrzeba, gdy druga zaraz podnosi, oczyszcza i przywraca do życia?”...

Na zapytanie, co uczynił, dowiedziawszy się o uchwaleniu ustawy o rozdziale Kościoła od Państwa, Pius X. odpowiedział tym jednym tylko, przedziwnym słowem: Modliłem się.

Potem powiedział jeszcze: Nadchodzi, być może, czas, gdy chrześcijanie Francji będą musieli poświęcić Chrystusowi więcej czasu, pracy i miłości. Francja nie będzie oderwana od Chrystusa.

Pomyśl Pan tylko, że w ciągu wieków, pomimo wielu czynionych w tej mierze wysiłków, Francja nigdy nie opuściła prawdziwego Kościoła. Czy liczy pan za nic te wszystkie ofiary, cierpienia, tylu męczenników wiary? I między Wami jest tylu tak dobrych, najlepszych!... (buoni, buonissimi!) [z notatek Kamila Bellaigue, audiencja z dnia 7. I. 1906 roku].

Publiczną zaś odpowiedzią były dwie encykliki, które ukazały się w r. 1906, obie traktujące o sprawach Francji.

Pierwsza encyklika Vehementer, z dn. 11. II. 1906 r. skierowana „do arcybiskupów, biskupów, kleru i całego ludu francuskiego”, potępiała w zerwaniu konkordatu pominięcie przepisanych form, w uchwale zaś o rozdziale Kościoła od Państwa samą zasadę.

„Dla Was — pisał Pius X. do biskupów francuskich — to uchwalenie rozdziału Kościoła od Państwa nie było z pewnością niespodzianką, byliście bowiem świadkami przygotowujących je licznych i groźnych ciosów, zadawanych religii przez władze cywilne. Widzieliście pogwałcenie świętości i nierozerwalności małżeństwa chrześcijańskiego, laicyzację szkół i szpitali, odrywanie kleryków od ich pracy naukowej i dyscypliny kościelnej dla wciągnięcia ich do służby wojskowej; rozproszenie i pozbawienie mienia Zgromadzeń zakonnych, doprowadzenie członków tychże zgromadzeń do nędzy ostatecznej. Nastąpiły potem inne zarządzenia prawne, które znacie wszyscy: zniesiono modlitwy publiczne przy otwarciu sesji parlamentu, lub sesji sądu; usunięto tradycyjne odznaki żałoby na pokładach statków w dzień Wielkiego Piątku; usunięto ze wszystkich instytucji publicznych, ze sądu, z biur, ze szkół, z armii, marynarki, wszelkie czynności lub chociaż tylko emblematy, które w jakikolwiek bądź sposób przypominały religię. Wszystkie te zarządzenia i inne jeszcze oprócz wymienionych, krok za krokiem, oddzielając Kościół od Państwa, były nie czym innym, jak znakami, wytyczającymi drogę, która miała doprowadzić do kompletnej i oficjalnej separacji Kościoła od Państwa; sami ci, którzy spowodowali wydanie tych ustaw i zarządzeń, nie wahali się przyznać do tego głośno.

Wszelkie wysiłki ku dobremu ze strony Naszych poprzedników i Naszej pozostały bez skutku... W tej tak doniosłej chwili dla Kościoła, świadomi Naszego posłannictwa apostolskiego uznaliśmy za swój obowiązek podnieść głos, aby otworzyć Wam Naszą duszę, Czcigodni Bracia, Wam, Waszemu klerowi i Waszemu ludowi, Wam wszystkim, których zawsze otaczaliśmy szczególniejszą miłością, a których teraz — jak to jest bardzo słuszne — kochamy czulej niż kiedykolwiek”.

Papież uczynił co mógł i był powinien, aby uniknąć rozdziału Kościoła od Państwa, teraz musi tę wydaną już ustawę osądzić. Jest to fałszywa teza i omyłka bardzo szkodliwa twierdzić, że rozdział ten jest potrzebny.

Jakąż przytacza się zasadę, aby usprawiedliwić to twierdzenie? Tę oto, że Państwo nie powinno uznawać żadnego kultu — co jest poważną zniewagą Boga, któremu należy się cześć publiczna i społeczna, nie tylko oddawana prywatnie przez poszczególne jednostki.

Dalej, teza ta jest zaprzeczeniem porządku naturalnego. Ogranicza działalność Państwa do szukania pomyślności publicznej tylko doczesnego żywota, nie zajmuje się zaś pod żadną formą... racją istnienia i celem ostatecznym, którem jest szczęście wieczne, ofiarowane człowiekowi, gdy to tak krótkie doczesne życie dobiegnie końca...

„Teza ta wywraca również porządek ustalony przez Boga, porządek, który wymaga harmonii i zgody między władzami duchowną i świecką... jeśli ta harmonia znika, mnożą się okazje konfliktów i dusze ludzkie stają się pełne wielkiego niepokoju”.

Pius X. cytuje następnie ustęp z encykliki Immortale Dei Leona XIII, świadczący, iż Namiestnicy Chrystusowi zawsze wykazywali fałszywość tezy o dopuszczalności rozdziału Kościoła od Państwa.

„Społeczeństwa ludzkie nie mogą, nie dopuszczając się występku, żyć tak, jak gdyby Bóg nie istniał lub też wyrzekać się zajmowania się religią, jak gdyby była dla nich czymś obcym, nie mogącym służyć do niczego”.

Za tą wielką niesprawiedliwością, którą był rozdział Kościoła od Państwa, nastąpiła druga. Po prawdzie, logiczną i naturalną konsekwencją zerwania konkordatu powinno było być pozostawienie Kościołowi jego niezależności. Lecz Rząd nie uznał jego niezależności, przeciwnie, dążył ku temu, aby poddać Kościół władzy cywilnej Państwa.

Encyklika mówi o tym: „Kościół jest mistycznym ciałem Chrystusa, rządzonym przez doktorów Kościoła i pasterzy, a więc społeczeństwem nierównym, obejmującym dwie kategorie osób: wiernych oraz ich przewodników, zajmujących różne szczeble w hierarchii kościelnej. Ustawa zaś o rozdziale przydziela administrację i opiekę nad kultem religijnym nie pasterzom ustanowionym przez Namiestnika Zbawiciela, lecz stowarzyszeniom osób świeckich. Tym stowarzyszeniom nadaje osobną osobowość prawną, prawa cywilne i odpowiedzialność przed Państwem we wszystkim, co dotyczy kultu. Do tych stowarzyszeń więc ma należeć używanie świątyń i budynków przynależnych do nich; one będą posiadały majątek kościelny, ruchomy i nieruchomy; będą dysponowały, chociaż tylko w sposób materialny, plebaniami, seminariami i biskupstwami; one to mają administrować majątkiem, regulować zobowiązania, odbierać jałmużny i legaty. Ustawa pomija zupełnie hierarchię kościelną — i o ile przepisuje, że stowarzyszenia wyznaniowe winny się ukonstytuować zgodnie z regułami organizacji kultu, którego wykonywanie mają zapewnić, z drugiej strony nie zaniedbuje jednak stwierdzić dobitnie, że we wszystkich nieporozumieniach, mogących powstać odnośnie do majątku kościelnego, kompetentną do rozstrzygnięcia będzie tylko Rada Stanu. Te stowarzyszenia religijne zatem będą w stosunku takiej zależności od władz cywilnych, że władze kościelne nie będą — oczywiście — miały na nie żadnego wpływu. Każdy zauważy z pewnością na pierwszy rzut oka, jak te zarządzenia ranią Kościół i jak stoją w sprzeczności z jego prawami i boskim ustanowieniem.

Ta ustawa poza tym stwarza wiele trudności i przeszkód w wykonywaniu kultu jak również w nauczaniu Wiary i moralności katolickiej. Papież czyni do tego aluzję, stwierdzając na ostatku, że Państwo, na podstawie postanowień ustawy o rozdziale, uchyla się od obowiązku pokrywania wydatków na potrzeby kultu.

Ustawa ta będzie także jedną z najbardziej zgubnych dla Francji, gdyż nazbyt wzburzy ludność i rozpali namiętności. Wreszcie Papież w uroczysty sposób stwierdza nigdy nieprzedawnione i nienaruszalne prawa Kościoła, których prawa ludzkie nie mogą pozbawić mocy. I piękne są te słowa, które warto zacytować:

„Oto więc dlaczego, pomni na Nasz Urząd Apostolski i świadomi obowiązku, który nakazuje bronić świętych i nienaruszalnych praw Kościoła i podtrzymywać je w zupełnej całości, z mocy tego najwyższego autorytetu, który Bóg Nam powierzył, z powodów wyłożonych wyżej — odrzucamy i potępiamy uchwaloną we Francji ustawę o rozdziale Kościoła od Państwa, jako głęboko znieważającą Boga, którego wypiera się publicznie, wysuwając zasadę, że Republika nie uznaje żadnego kultu. Odrzucamy ją i potępiamy jako gwałcącą prawo przyrodzone, prawo ludzkie i wierność, należną umowom; jako sprzeczną z boską konstytucją Kościoła, z jego prawami i jego swobodą; jako depcącą sprawiedliwość i prawa nabyte przez Kościół na różnych podstawach i m. in. z mocy postanowień Konkordatu. Odrzucamy i potępiamy ją jako obrażającą godność Stolicy Apostolskiej, Naszą Osobę, episkopat, kler i wszystkich katolików francuskich.

Kończy tymi słowy ufności w przyszłość:

„Mamy nadzieję, sprawdzoną po tysiąc razy, że Jezus Chrystus nigdy nie opuści swego Kościoła, nigdy nie pozbawi go Swej opieki, to też dalecy jesteśmy, aby odczuwać najmniejszą chociażby trwogę o Kościół: jego moc jest mocą Boską, tak samo, jak jego niewzruszona stałość, co zwycięsko wykazuje doświadczenie wieków”.

Niezwłocznie po podpisaniu tej encykliki, Pius X., korzystając ze swych uprawnień, której ustawy o rozdziale nie mogły go pozbawić, mianował szesnastu biskupów francuskich i wezwał ich do objęcia wakujących we Francji 16-stu diecezji. Ku końcowi encykliki Vehementer Pius X. zapowiadał katolikom francuskim, że we właściwym czasie udzieli im instrukcji praktycznych. Kancelarie, mężowie stanu, prasa, salony dyskutowały o tym kilka miesięcy. Byli tacy, którzy chcieli wątpić, aby Papież miał odwagę — zdaniem niektórych nieostrożność — aby sprzeciwiać się ustanowieniu „stowarzyszeń kultu”. Jawni lub ukryci zwolennicy ustawy o rozdziale sądzili, że Pius X, potępiwszy samą zasadę, zadowoli się tą manifestacją i, aby uniknąć straszliwej klęski Kościoła we Francji, mianowicie kompletnego jego rozwiązania, zadowoli się udzieleniem rady katolikom francuskim, aby spróbowali przynajmniej, jak będą wyglądały rządy tych stowarzyszeń kultu.

Inni, jakkolwiek nie wrogowie Kościoła, lecz sądząc zbyt po ludzku, mówili: Jak można stawiać opór? To stanie się ruiną wszystkich instytucji religijnych, doprowadzeniem duchowieństwa do ostatecznej nędzy, być może, do zamknięcia kościołów; czy ma się odprawiać Mszę świętą po domach lub po stodołach?!... Widziano to niegdyś, lecz dziś, przy ogólnym obniżeniu się poziomu religijności i w stanie rozdarcia, w którym lud pozostaje, nie osiągnie się oporem nic, ponad przedłużenie rozterki religijnej. I co jeszcze? Przyjdzie może do walk zbrojnych, w których jedna strona z góry jest skazaną na porażkę — i w końcu religia we Francji pójdzie w powolną ruinę aż do dnia, gdy nie będzie więcej księży, nie będzie seminariów duchownych, nie będzie udzielania sakramentów...

Inni, niezawodnie oddani sprawie Kościoła, zachowywali jednak iluzję co do psychologii rewolucyjnej. Przyzwyczajeni do częstych zmian parlamentarnych, skłonni z natury i samejże swej cnoty, aby nie wierzyć w nigdy nieugaszoną nienawiść, jak również do przesadzania wartości poszczególnych drobnych ustępstw — wmawiali w siebie, że możliwe jest jeszcze dojść do porozumienia, że nastąpi dostosowanie się, i, że gdy regulaminy stowarzyszeń kultu zostaną poprawione, stowarzyszenia te staną się całkiem możliwe do przyjęcia, kto wie? może nawet dobroczynne.

W rzeczy samej, dużo czyniono w tym kierunku prób i wysiłków; i ponieważ stanowczość Piusa X, nie przestawała niepokoić władz rządowych francuskich, Ministerstwo przyjęło nawet niektóre z czynionych propozycji, np. te, że Rada Stanu miała wydać rozporządzenie wykonawcze o rozdziale, właściwie praktyczny komentarz do ustawy, którego przepisy dawałyby w pewnej mierze ochronę autorytetowi hierarchii katolickiej; stwarzając więc prawodawstwo, dające pewną satysfakcję katolikom, ukonstytuowano by w ten sposób stowarzyszenia kultu „legalne i kanoniczne”.

Omyłka mimowolna, jednak omyłka. Rewolucja nie porzuca nigdy, o ile to nie następuje pod przymusem, swej zasady destruktywnej, burzącej i łatwiej jest zmienić orzecznictwo, niż ustawę. Pomimo proponowanego złagodzenia, ustawa o rozdziale pozostawała sobą, a w niej ten zasadniczy pierwiastek zapoznania Wiary, który autorzy ustawy przelali ze swych serc w jej tekst.

Papież lepiej osądził kler i wiernych Francji. Wiedział, że „Francja nie zostanie oderwana od Chrystusa”.

Skutki odmowy uznania „stowarzyszeń kultu” niewątpliwie miały być ciężkie i niewiele być może narodów katolickich zniosłyby taką próbę; lecz Pius X. wiedział, iż najstarsza córa Kościoła, najwcześniej ochrzczona, zniesie tę próbę z pomocą łaski Bożej i wyjdzie z niej, w głębi dusz, czystszą i silniejszą. Był to najwspanialszy hołd, jaki Pius X mógł złożyć katolikom francuskim. Osądził, iż Kościół Francji zdolny jest do heroizmu — i dlatego odmówił uznania stowarzyszeniom kultu. Przed ogłoszeniem tego aktu, który równocześnie wzbudzał obawę i wyzwalał, naradził się z biskupami francuskimi, zgromadzonymi na zebraniu plenarnym w Paryżu, wobec czego w swym II-gim liście mógł im powiedzieć:

„Widzimy, iż pozostaje nam tylko potwierdzić Naszym apostolskim autorytetem jednomyślną prawie decyzję Waszego zgromadzenia”.

W rzeczy samej, w tej zasadniczej sprawie stowarzyszeń kultu, takich, jakimi je chciała mieć ustawa. Papieżowi pozostawało tylko potwierdzić nieomal jednomyślną opinię biskupów francuskich (74 głosy przeciwko dwom). Musiał natomiast zadecydować o innej kwestii, raczej drugorzędnej: czy należało przyjmować pod rozwagę różne projekty przetworzenia stowarzyszeń, których Kościół nie chciał uznać, na inne, więcej odpowiadające przepisom prawa kanonicznego? Biskupi na tymże zgromadzeniu w Paryżu byli w większości tego zdania (45 głosów przeciwko 27). Papież zajął w tej sprawie odmienne stanowisko, gdyż osądził, że projektowane zmiany, proste poprawki czy to prawodawstwa, czy nawet tylko procedury, nie zapewniłyby katolikom dostatecznego bezpieczeństwa.

Dnia 10. VIII. 1906 r. w tej samej encyklice Gravissimo officii, która odmawiała uznania „stowarzyszeń kultu”, uchwalonych przez Parlament francuski, odrzucał zarazem nieco zmodyfikowane stowarzyszenia, które według projektów reform, miały rzekomo łączyć wymagania prawa kanonicznego z postulatami prawodawstwa świeckiego; oświadczał, że mógłby przyjąć jedną tylko zmianę: zmianę samejże ustawy o stowarzyszeniach kultu. Ci, co uchwalili taką ustawę, mogą ją odrobić, lub przerobić, o ile jednak ustawa o stowarzyszeniach kultu pozostanie jaką jest — „oświadczamy, że nie wolno czynić prób współpracy z tymi, chociażby nieco zmodyfikowanymi stowarzyszeniami”.

Encyklika Gravissimo officii wywołała silne wrażenie w całym świecie. Ci, którzy myśleli zadać Kościołowi cios śmiertelny, lub też poddać go władzy świeckiej, rozdzielając go wewnętrznie, spostrzegli się, że olbrzymią ofiarą wszystkich dóbr kościelnych, Kościół zachował swą wolność i, że w ogóle był czymś nie z ich świata.

Zubożyli go zaś jak najdokładniej. Przez całe lata nawet jeszcze w 20 lat po wydaniu encykliki, Gravissimo officii, szpalty Dziennika Urzędowego zapełniały się ogłoszeniami o grabieży Kościoła i ubogich, żyjących czy zmarłych, i to bez wyrachowania czy skruchy.

Katolicy okazali się wspaniałomyślni i pełni ducha ofiarności: podtrzymywali swe szkoły, szpitale, patronaty, seminaria, swych proboszczów i wikarych. Tym ostatnim wypłacano dalej ze składek zmniejszone renty i księża musieli znosić prywacje wskutek skreślenia w budżecie państwa sum na utrzymanie kleru i kościołów; lecz nie widziano nigdy, aby który z nich uchylał się od wykonywania swych obowiązków kapłańskich, ani nawet, aby się buntował przeciwko przyczynie swego niedostatku, nieomal nędzy.

W okresie czasu między dwiema encyklikami Piusa X. z r. 1906, odbyła się w kościele św. Piotra w Rzymie ceremonia rzadka, może jedyna w swoim rodzaju, bez przykładu. Była to bardzo uroczyście celebrowana konsekracja czternastu biskupów francuskich, mianowanych bezpośrednio przez Papieża i których konsekracji, w ostatnią niedzielę lutego 1906 r., Pius X. dokonał sam.

Przyjął ich zaraz po przybyciu do Rzymu z wielką serdecznością. Trzynastu pierwszym przybyłym ofiarował krzyże pasterskie, gdy zaś Mgr. Grellier zjawił się ostatni, papież na jego widok rzeki: „Szczęśliwi, którzy do winnicy przyszli ostatni!” i obdarzył go prócz krzyżem pasterskim, złotym łańcuchem i pierścieniem.

W dniu oznaczonym na uroczystość konsekracji tych 14 biskupów w absydzie bazyliki watykańskiej, pod kątem prostym do konfesji św. Piotra, ustawiono inny ołtarz bardzo wydłużonego kształtu.

Przed tym ołtarzem 14 biskupów francuskich miało rozpocząć swoją Mszę świętą; bo po pierwszej ewangelii wszyscy winni byli stanąć obok Papieża, odprawiającego Mszę przy sąsiednim ołtarzu, po 7-miu z każdej strony, by odmawiać wspólnie z nim modlitwy, konsekrować wspólnie Hostię, zakończyć wspólnie z nim Mszę. W pierwszym rzędzie słuchających tej Mszy (ogólną liczbę pobożnych można szacować na mniej więcej 40.000 osób, w tym dużo francuzów), znajdowało się pięciu kardynałów, mianowicie: Rampolla, Merry del Val, di Piętro, Matthieu, Macchi. Poza nimi, znający Rzym rozpoznawali siostry papieża. Kandydatom na biskupów asystowali dwaj arcybiskupi: z Reims i Auch.

O ósmej rano nastąpiło uroczyste wejście papieża do bazyliki św. Piotra. Pius X. przybył pieszo, otoczony swą gwardią szlachecką i 14-stu kandydatami na biskupów; chóry sykstyńskie zaintonowały natychmiast przepiękny hymn Perosiego Tu es Petrus, wszyscy obecni przyklękli i pomiędzy tłumem zebranych przeszedł błogosławiąc, „Biały Człowiek”, ten, który w tej tak ciężkiej chwili dla Kościoła Francji uczynił pierwszy gest, mający chociaż częściowo naprawić wyrządzone szkody.

Zacytuję tu parę kartek z opowiadania naocznego świadka tej uroczystości, rektora Uniwersytetu Katolickiego w Angers, Monsignora Pasquier:

Gdy Papież pomodlił się u stóp ołtarza, następnie przebrał się w szaty pontyfikalne i zasiadł na tronie apostolskim, jeden z arcybiskupów asystujących przedstawił mu 14-stu kandydatów, którzy, przyklęknąwszy, odczytali w głos formułę przysięgi wierności, formułę o słowach bardzo solennych i energicznych, przypominających nawet czasy zamierzchłe. Po odebraniu przysięgi Papież rozpoczął egzamin co do usposobienia kandydatów, ich intencji zachowania się na przyszłość i ich wiary. Następnie ceremonie konsekracji rozwijają się w zwykłym porządku: czternastu przyszłych biskupów leży krzyżem, czołem tykając posadzki, podczas gdy się nad nimi śpiewa litanię do Wszystkich Świętych; potem podnoszą się, papież wkłada na nich ręce: Przyjmijcie Ducha świętego — następnie namaszcza im chryzmem św. głowy i ręce, wreszcie każdemu z nowych pasterzy doręcza poświęcony pierścień i krzyż pasterski.

I dopiero wówczas zaczyna się uroczysta Msza święta, odprawiana na dwóch ołtarzach.

„Podczas Ofiarowania nowo wyświęceni biskupi przynoszą i ofiarują społem od siebie Papieżowi materialne dary, potrzebne do odprawiania Mszy św.: dwa chleby i dwie baryłeczki wina. Ceremonia ta przenosi umysły obecnych do czasów Kościoła pierwotnego, kiedy było w zwyczaju, że wierni sami przynosili chleb i wino, które miały zostać konsekrowane i służyć im do Komunii św.

Od Ofiarowania 14-stu biskupów ustawia się z obu stron Papieża, siedmiu po prawej i siedmiu po lewej, i recytują w głos razem z nim modlitwy mszalne aż do końca. Ta Msza odprawiana wspólnie przez 15-stu biskupów, z Biskupem Rzymskim w pośrodku, wzruszyła żywo obecnych, gdyż prawdziwie można by myśleć, że to apostołowie, otaczający Zbawiciela podczas Wieczerzy Pańskiej. Słyszałem od jednego ze świadków tej podniosłej i pięknej ceremonii religijnej, że najbardziej wzruszającym jej momentem był ten, gdy wpośród głębokiej ciszy rozlegały się głosy 14-stu biskupów, kierowane głosem Papieża, wygłaszające uroczystą formułę Konsekracji i gdy w oczach obecnych wzniosła się nad ołtarzem poświęcona Hostia i następnie Kielich.

Zazwyczaj przy wyświęcaniu biskupa bywa konsekrowana jedna tylko duża Hostia, którą się dzieli na połowę, dla komunii konsekratora i konsekrowanego. Lecz tym razem wobec tak wielkiej liczby ordynandów papież poświęcił osiem Hostii i trzy kielichy — i był to również moment niezmiernie podniosły, gdy papież przyjąwszy sam Komunię świętą, podawał każdemu z nowo wyświęconych biskupów połowę Hostii i kielich. Zdawało się, że się jest przy Wieczerzy Pańskiej, gdy Zbawiciel rozdawał swym apostołom chleb Swego Ciała i kielich Swej Krwi”. (Konferencja na uniwersytecie katolickim w Angers we wtorek Wielkiego Tygodnia 1906 roku).

Minęło kilka miesięcy. 17 grudnia stary kardynał Richard musiał na skutek przepisów ustawy o zniesieniu własności kościelnej opuścić gmach służący dotychczas na mieszkanie dla arcybiskupów Paryża. Drugiego stycznia 1907 r., t. j. nazajutrz po dniu, w którym według zwyczaju ludzie składają sobie nawzajem życzenia szczęścia, wyszła ustawa, dająca się streścić w następujących słowach: ponieważ katolicy francuscy w przeciągu roku 1906 nie zorganizowali przewidzianych w ustawie „stowarzyszeń kultu”, zatem wszystkie konfiskaty dóbr kościelnych, ruchomych i nieruchomych, wszystkie zarządzone pozbawienia poborów lub praw użycia majątku kościelnego, traktowane przez ustawę o rozdziale jako zagrożenie — stają się definitywnym prawem.

Pius X, poruszony tyloma oszczerstwami, miotanymi nie tylko na niego, lecz także na cierpiące prześladowanie jego dzieci we Francji, w styczniu tegoż roku ogłosił nową encyklikę do biskupów francuskich.

„Poważne wypadki, które szybko następują jedne po drugich w Waszym szlachetnym kraju, każą nam znowu zwrócić się listownie do Kościoła Francji, aby pocieszyć go i podtrzymać w tych ciężkich doświadczeniach”.

Następnie odpiera dwa sofizmy, szydercze a płaskie, które rozmyślnie puszczono wówczas w obieg: „Nie! — pisał Papież — Kościół nie pragnie prześladowań, gdyż prześladowania są niesprawiedliwością. Nie, Kościół nie wyrzekł się swych dóbr, które są majątkiem przeznaczonym na utrzymanie domów Bożych i na potrzebę kultu, albo też są własnością ubogich lub zmarłych, lecz dobra te mu zabrano przemocą”. Istotną prawdą jest to, że podstępnie i niesprawiedliwie zmuszony do wyboru pomiędzy ruiną materialną a zgodą na dokonanie zamachu na konstytucję Kościoła, która jest pochodzenia Boskiego... Kościół nie pozwolił nawet za cenę kompletnego zubożenia, aby dotknięto w nim dzieło Boga”. Zaznaczał, że wszystkie zasadzki i podstępy nieprzyjaciół Kościoła nie zdołały oddalić biskupów Francji od Papieża, który nie wątpił nigdy o ich wierności dla Stolicy Apostolskiej.

„Niemniej — pisał dalej, do biskupów francuskich — odczuwamy niezmierną radość z tego tak wspaniałego widowiska, jakie przedstawiacie teraz dla świata i oddając Wam pochwałę przed obliczem całego Kościoła, błogosławimy całym sercem Ojca miłosierdzia, Twórcę wszelkiego dobra”.

Biskupi francuscy w przeciągu niespełna roku musieli po raz trzeci zgromadzić się na zebranie plenarne, zamierzając tym razem rozważyć projekt umowy administracyjnej między merami a proboszczami, mocą której pierwsi mieli przekazać proboszczom używanie budynków kościelnych. Zgromadzenie to, jak się okazało, nie mogło obradować w gmachu arcybiskupstwa. Kardynał Paryża przyjął zaproszenie hrabiego de Franqueville i w jego to pałacu biskupi francuscy odbywali swe posiedzenia w dniach od 15 do 20 stycznia.

W myśl życzenia wszystkich zebranych przed rozpoczęciem obrad zredagowano adres do Piusa X.

Papież żądał od nich posłuszeństwa i, wbrew swej woli i zamierzeniu — ubóstwa. Biskupi francuscy dziękowali mu za okazane zaufanie, zapewniając ze swej strony o swym „całkowitym i płynącym z przekonania przyłączeniu się do sądu Jego Świątobliwości o prawodawstwie, rozpoczętym ustawą z r. 1905, którego ciągiem dalszym jest ustawa z 2. V. 1907 r.”

Dla zaszczytnej misji zawiezienia tekstu tej uchwały do Rzymu kardynał Richard wybrał Kamila Bellaigue.

Delegat arcybiskupa Paryża zaraz po przybyciu do Rzymu 18. V. 1907 r., został przyjęty przez papieża, który oczekiwał go w swej bibliotece. „Ojcze Święty, jakkolwiek niegodny, mam wielki zaszczyt przywiezienia Waszej Świątobliwości adresu biskupów Francji”. Siadamy, Pius X przy swym biurku, ja w fotelu po jego lewej stronie. Słońce zalewa blaskiem bibliotekę papieską, gdzie już tyle razy dostąpiłem zaszczytu rozmowy z dostojnym gospodarzem Watykanu. Rozpoznaję wszystkie znane mi tak dobrze przedmioty: statuetkę proboszcza z Ars na biurku; złotą piaseczniczkę; kamyk — najprawdopodobniej z Lido; herb Ojca Świętego i jego piękną dewizę: Instaurare omnia in Christo; srebrną tabakierkę, papierosy, książki, dzienniki, po prawej w kącie pokoju stoi laska ze złotą gałką, oczekująca najbliższej przechadzki. Na dalszym planie słońce oświeca statuę Joanny D’Arc, wykonaną w białym marmurze, popiersie Piusa IX i Leona XIII, biało lakierowane półki biblioteczne.

Papież otwiera pismo, które mu doręczyłem i poczyna czytać. Siedzę ruch jego warg i wyraz wzruszenia na twarzy.

Spostrzegam oznaki aprobaty i zadowolenia. Szepce cicho: bello, bellissimo! Mówimy o ostatniej encyklice i podczas gdy ja z entuzjazmem podnoszę jej zalety, papież powiada: Nie jestem dyplomatą, lecz bronię praw Boga. Chodzi o jedno tylko: mianowicie, czy Kościół był, albo nie był ustanowiony przez Jezusa Chrystusa Jego mocą Boską. Jeśli tak — nic nie może nas skłonić do wyrzeczenia się jego praw, jego hierarchii, jego swobody. Wiecznie powraca to słowo „swoboda”.

Tegoż dnia wieczorem Osservatore Romano wydrukował ten dokument. Cały Kościół Francji był z Papieżem. Czas starej doktryny gallikańskiej przeminął.

*  *  *

Pius X, w tym czasie, gdy jeszcze przygotowywano ustawę o rozdziale — do czego czyni aluzję, wyraził już raz swą ufność w losy Francji w pewnego rodzaju lirycznej allokucji, skierowanej dnia 23. IX. 1904 r. do pielgrzymów francuskich. Zauważam, że liryzm nie jest rzadkością w jego Aktach. Tak np. gdy po raz pierwszy odpowiadał na życzenia Świętego Kolegium z okazji Nowego Roku, powtórzył w swym przemówieniu kilkakrotnie niby refren: Stajenka Betlejemska jest szkołą dla nas — i z tego założenia wyciągnął sześć różnych nauk. Tak też przed pielgrzymami, przybyłymi z Francji w r. 1904, rozwinął temat: Bóg kocha Francję i ku końcowi przemówienia, w którym nie ukrywał niewdzięczności i błędów tego kraju, rzekł:

„Unieście ze sobą nie tylko nadzieję, lecz pewność, że Pan nasz Jezus Chrystus w nieskończonej dobroci Swego miłosiernego serca zbawi Waszą ojczyznę, zachowując ją dla Kościoła”.

Przyszło potem wypowiedzenie konkordatu, liczne afronty ze strony Rządu Francuskiego, czynione Kościołowi i jego reprezentantom, ustawa o rozdziale — lecz po niej nastąpiło to tak mężne i dumne sprężenie się i podniesienie w sobie dusz katolików, duchowieństwa i wiernych, godzących się raczej na utratę dóbr materialnych, niźli na nieposłuszeństwo Pasterzowi, który zna drogę — i ten okres czasu dał tyle dowodów wierności, i więcej i mniej szeroko znanych, że w sposób prawie dziwny potwierdziły one przewidywania (z roku 1904) Piusa X, człowieka bliskiego Bogu.

Pius X. powtórnie dał wyraz temu swemu przekonaniu o przyszłości Francji w przemówieniu wygłoszonym na konsystorzu z dn. 29. XI. 1911 r., które było i pozostanie dla nas źródłem słodyczy i nadziei. Papież rozdawał wówczas kapelusze kardynalskie kardynałom Anglii, Holandii, Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i Francji. Przemówienie to Pius X. w wigilię dnia tego wieczorem napisał sam własną ręką. Nazajutrz powiedział kandydatom na kardynałów, że purpura jest symbolem cierpienia i ofiary, lecz że w trudzie walki, która się nigdy nie kończy, będą mieli także pociechy.

„Pocieszcie się, ukochani synowie moi z Anglii i Holandii, gdyż w świętej radości Waszych ziomków z powodu wyniesienia Was do kardynalatu objawia się żywa wiara, która ożywia katolików w Waszym kraju. Wasze serca jak i moje otwierają się drogiej nadziei, że przykład Wasz wpłynie na szczęśliwy powrót wszystkich innych rodaków Waszych na łono Kościoła.

Nadzieja ta ze szczególną słodyczą uśmiecha się nam w miłej obecności, Was, synowie moi, którzy przybywacie z Ameryki. Entuzjazm, z jakim przyjęto wiadomość o ofiarowaniu Wam purpury kardynalskiej, demonstracje wszystkich klas społecznych, serdeczne życzenia z okazji wyjazdu Waszego z New Yorku i Bostonu, okrzyki pomieszane z błogosławieństwami, wreszcie Wasza triumfalna podróż pod papieską chorągwią, dają mi nadzieję, że za Waszym powrotem Pan pomnoży owoce Waszego apostolatu i że na tej ziemi gościnnej, która przyjmuje wszystkie narodowości świata, Bóg zapanuje i że rozbłyśnie na tej ziemi chwała Jego.

Cóż powiem teraz Wam, synowie Francji, którzy jęczycie pod ciężarem prześladowania? Lud, który zawarł przymierze z Bogiem u źródeł chrztu w Reims, uczuje skruchę i wróci do swego pierwszego powołania. Zasługi tylu synów Francji, którzy po całym świecie głoszą prawdę ewangelii, nieś rzadko przypieczętowując ją swą krwią; modlitwy tylu świętych, pochodzących z tego kraju, którzy pragną mieć za towarzyszów w chwale niebieskiej ukochanych braci swej ojczyzny; wspaniałomyślna hojność tylu jej synów, którzy, nie cofając się przed żadną ofiarą, dostarczają środków na utrzymanie godności księży i wspaniałości kultu katolickiego — wszystko to przyzywa na ten naród miłosierdzie Boga. Wina nie zostanie bezkarną, lecz Francja, córa tylu zasług, tylu westchnień i łez nie zginie...

Przyjdzie dzień i mamy nadzieję, że nie jest zbyt odległy, gdy Francję jak Saula na drodze do Damaszku okryje światłość i gdy usłyszy głos z nieba: Córko moja, czemu mię prześladujesz? I na pytanie: Kim jesteś, Panie? głos odpowie: Jam Jezus, którego prześladujesz i w swym uporze sprowadzasz ruinę samej siebie. A gdy drżąca zapyta: Panie, co mam czynić? Chrystus jej powie: Podnieś się, omyj z brudnych plam, które cię zeszpeciły, obudź w swym łonie uśpione uczucia, odnów nasz pakt przymierza i idź, starsza córko Kościoła, naczynie wybrane, idź nieść, jak dawniej, imię moje przed wszystkie ludy świata”.

VII. Modernizm.

Encyklika Pascendi dominici gregis — z dnia 8. IX. 1907 r. — jest najobszerniejszą z tych, jakie wyszły spod pióra Piusa X. Encyklika ta ujawnia herezję szczególniej subtelną. Pisarze włoscy, niemieccy, francuscy i innych narodowości, prawie wszyscy mistrzowie stylu, wybornie umieli ukrywać swe właściwe dzieło pod formułkami szacunku dla religii: pretendując do zmodernizowania Kościoła, rzekomo dla jego dobra, podkopywali jego autorytet, jego dogmaty, jego etykę.

Przygotowanie tej obszernej rozprawy o błędach herezji rozmyślnie pokawałkowanej, rozbitej i w ten sposób ukrytej, zajęło niemniej niż dwa lata. Papież nie zabierał na razie głosu wprost, lecz na jego rozkaz i w jego imieniu ukazał się, (3. VII. 1907 r.) dekret Kongregacji Świętego Oficjum, który potępił 65 zdań błędnych, zacytowanych z książek, lub z artykułów modernistów. Ten nowy Syllabus na wstępie sygnalizuje wysuwaną przez modernistów pretensję, aby uchylić się od sądu Rzymu; twierdzili oni bowiem, że „prawo kościelne, które każe dzieła dotyczące Pisma św. poddawać poprzedniej cenzurze, nie rozciąga się na pisarzy, którzy się oddają krytyce ksiąg Starego i Nowego Testamentu, lub też naukowemu ich badaniu”. Czy należało więc pozostawić herezji swobodę, by mogła głosić publicznie swe nauki i zwodzić ludzi?

Widzi się od razu, jak w tym przewidywanym stworzeniu nowej szkoły ukazuje się duch niekarności, duch pychy i niegodne domaganie się prawa czynienia z góry zamierzonego zła, którego działanie jest szkodliwe bez granic. Następnie powodowani pychą, moderniści ośmielali się swą małą awanturniczą doktrynę stawiać wyżej ponad naukę Kościoła, Boską i wieczną. Każdy bowiem z modernistów wysuwa, jakkolwiek w rożnem ujęciu, tę samą tezę, którą Święte Oficjum streszcza w następującym brzmieniu: „Interpretacja Pisma Świętego przez Kościół, jest zapewne godna uwagi; niemniej interpretacja ta jest podległa pogłębionemu sądowi i korekcie egzegetów”.

Jest to negacja boskości Kościoła. Społeczeństwo religijne, założone przez Jezusa Chrystusa, który zapewnił mu swą stałą opiekę, staje się sługą szperacza tekstów, gramatyka, specjalisty od przekręcania tez filozoficznych, nieopatentowanego wynalazcy hipotez i komentarzy, który wzorem dawniejszych czasów — gdyż wszystkie wieki próbowały tego mniej lub więcej — chce znaleźć w prawie objawionym to, czego w nim nigdy nie było, głosząc przy tym wyzwolenie instynktów ciała i gloryfikację małego człowieka, talentu, któremu wszyscy winni wierzyć, być może, uwielbiać go. Wcale nie przesadzam i przytoczone poniżej zdania, potępione przez Święte Oficjum, a wskazane pod Nr. 6, 7, 11 i 14 dekretu, wykazują silne odchylenia od nauki Kościoła katolickiego tych modernistów — bardzo zadowolonych z siebie i zdecydowanych nie mieć więcej Mistrza i Pana.

Oto przykłady:

Zdanie błędne Nr. 6. „W określeniach doktrynalnych Kościoła, Kościół nauczający i Kościół nauczany współpracują ze sobą w taki sposób, że Kościołowi nauczającemu pozostaje tylko sankcjonować opinię powszechną Kościoła odbierającego naukę”.

Zdanie błędne Nr. 7. „Kościół, potępiając pewne błędy, nie może wymagać od wiernych, aby przyłączali się do sądu Kościoła aktem swej zgody wewnętrznej”.

Zdanie błędne Nr. 11. „Natchnienie Boskie nie rozciąga się na całe Pismo święte w taki sposób, aby wszystkie jego części i każdą z osobna zabezpieczać od wszelkiego błędu”.

Zdanie błędne Nr. 14. „W wielu swych opowieściach ewangeliści podali nie tyle to, co było prawdziwe, jak to raczej, co uważali, chociaż mylnie, za więcej pożyteczne dla czytelników”.

I tak z jednego błędu ku drugiemu do tego dwudziestego, który znosi cały Stary i Nowy Testament.

Zdanie błędne 20. „Objawienie nie mogło być niczym innym, jak zdobytą przez człowieka świadomością o stosunkach między nim a Bogiem”.

Negacje ciągną się dalej jeszcze. Zaprzecza się synostwu Bożemu Chrystusa; nauka o Jego śmierci ekspiacyjnej nie jest już ewangeliczną, tylko paulińską; credo Nicejskie, doktryna soborów w Efezie i Chalcedonie, „nie jest tą, której nauczał Jezus Chrystusa, egzegeci bowiem uważają ją za zbyt sprzyjającą idei Boskości Chrystusa; sakramenty tracą swą moc i znaczenie, gdyż „nie mają innego celu jak tylko przypominać umysłowi człowieka zawsze dobroczynną obecność Stwórcy” (zdanie błędne 41); każdy z sakramentów stanowi przedmiot osobnego bluźnierstwa. Dla modernistów nie ma więc więcej religii objawionej, nie ma Odkupiciela i rozumie się, nie ma także i Kościoła Bożego; po takich twierdzeniach wstępnych zdawałoby się nawet zbędne zaprzeczać mu pochodzenia boskiego; jednak modernizm czyni to jeszcze osobno i Kościół staje się instytucją ludzką, podległą zmianom.

Wszystko to sprowadza się do absolutnego nihilizmu, któremu daje wyraz zdanie oznaczone Nr. 58: „Prawda nie więcej jest stałą i nieruchomą od człowieka, gdyż przechodzi ewolucję z nim, w nim i przez niego”. Człowiek staje się twórcą prawdy: stary błąd, który się przedstawia w XX. wieku jako nowe odkrycie i postęp.

Ten akt oskarżenia i potępienia ostrzegał chrześcijan przed modernizmem i uprzedzał tych, którzy mogliby jeszcze wątpić o tym, że podtrzymywanie którejkolwiek bądź z wyżej wymienionych tez stanowiłoby poważną winę; jednakże nie sięgał do źródeł herezji i nie przedstawiał jej skutków.

To stało się przedmiotem encykliki Pascendi. Ten traktat naukowy — bo encyklikę Pascendi można tak nazwać — przede wszystkim określa stosunek modernistów do Kościoła. Nie chodzi tu, jak się to zdarzało nieraz w biegu historii, o ludzi, którzy wyraźnie zrywają z atakowanym przez siebie Kościołem, wręcz przeciwnie; moderniści toczą tę wojnę wewnątrz niego, podając się za troskliwych o dobro Kościoła reformatorów, którzy chcą go pogodzić z wymaganiami obecnego czasu. „Niewątpliwie są oni jednak nieprzyjaciółmi Kościoła i jeśli się powie, że Kościół nie ma gorszych, nie będzie to niezgodne z prawdą”, pisze Papież. „Nie z zewnątrz, lecz od wewnątrz działają oni na jego zgubę, niebezpieczeństwo jest dziś prawie w żyłach samegoż Kościoła i zadawane ciosy są tym groźniejsze, że atakujący wiedzą, gdzie uderzyć. Usiłując utworzyć amalgam katolicyzmu z racjonalizmem, czynią to z taką maestrią, że łatwo mogą zdobywać umysły osób nie dość ugruntowanych w wierze. Niezależnie od tego wiele też przemawia na ich dobro: życie czynne, usilna praca, zapał właściwy ludziom nauki, obyczaje, biorąc na ogół, nienaganne...

To też próbowaliśmy z początku względem nich łagodnej perswazji, przemawiając jako do dzieci; potem nieco surowiej; wreszcie, chociaż z wielką przykrością, daliśmy im publiczną naganę. Wiecie, Czcigodni Bracia, że te Nasze usiłowania pozostały bez skutku: pochylają głowy na chwilę, aby je zaraz podnieść tym dumniej.

Ah! gdyby chodziło o nich samych tylko, moglibyśmy to, być może, ukryć przed światem; lecz w grze jest religia katolicka, jej bezpieczeństwo. Przemilczanie więc odtąd byłoby zbrodnią.

Czas zdjąć maski z tych ludzi i pokazać ich Kościołowi, jakimi są. Trzy dominujące idee modernizmu, których sprawę, bardzo już starą, Rzym na nowo poddaje zbadaniu i zwalcza, to: agnostycyzm, immanentyzm i ewolucjonizm.

Twierdzić, iż Bóg jest niepoznawalny, jest to zapoznawać człowieka i jego rozum. Kościół w ciągu wieków utrzymywał rzecz przeciwną, podtrzymując godność człowieka i ostatnie, niedalekie już od nas, potępienie agnostycyzmu pochodzi od Soboru Watykańskiego, który orzekł: „Jeśli kto twierdzi, że przyrodzone światło ludzkiego rozumu nie jest zdolne przez rzeczy stworzone poznać jedynego i prawdziwego Boga, naszego Pana i Stwórcę — niech będzie wyklęty”.

Lecz jakże z agnostycyzmu — który, koniec końców, jest tylko stwierdzeniem niewiadomości — moderniści przechodzą do naukowego i historycznego ateizmu? Papież odpowiada: Niech rozumie, kto może. Utrzymywać bowiem, że się nie zna, ani nie może poznać jakiejś rzeczy, w żaden sposób nie upoważnia żeby zaprzeczać jej istnieniu. Rozumując logicznie, należałoby tu pozostawić miejsce na hipotezę Boga. Moderniści uważają jednak za rzecz pewną i ustaloną, że nauki ścisłe i historia winny być ateistyczne i w polu jednych jak drugiej nie ma miejsca na co innego, jak tylko na zjawiska. Bóg i wszystko co Boskie są z nich wygnane.

Zanim się jednak zaatakuje dogmaty religii i jej etykę, należy wytłumaczyć samoż jej istnienie. Moderniści próbują to czynić, szukając wytłumaczenia w naturze człowieka i w życiu: „Każde zjawisko życiowe ma za przyczynę potrzebę lub konieczność i pierwszym jego objawem jest to poruszenie serca, które zowiemy uczuciem. Ponieważ przedmiotem religii jest Bóg, więc wynika z tego, że wiara — zasada i fundament wszelkiej religii — polega na uczuciu wewnętrznym, wywołanym przez potrzebę Boskości”.

Czyżbyśmy doszli do chwili, gdy ujrzymy wznoszący się nowy pozytywny system i nową konstrukcję myślową?... bo dotąd nie spotykaliśmy w modernizmie nic, prócz negacji.

Trzeba wykazać wszystkim wiernym niezmierną szkodliwość działania tej herezji, która dając pozór budowania na nowo, burzy chrześcijanizm jak i wszystkie religie w ogóle. Niechże nie oczekuje się wyjątku dla religii chrześcijańskiej: traktuje się ją najzupełniej na stopie innych.

Kolebką chrześcijanizmu jest świadomość Jezusa Chrystusa, człowieka o naturze tak doskonałej, jakiej nigdy nie było, ani nie będzie; i wiara narodziła się tam nie z innej zasady, jak z immanencji życiowej.

Prawdziwie można się zdumiewać wobec takiej łatwości i zuchwałości bluźnierczych twierdzeń.

I nie są to, Czcigodni Bracia, sami niewierzący tylko, stojący poza Kościołem, którzy wygłaszają podobnie zuchwale tezy: są to często katolicy z imienia, nawet księża, którzy je głoszą publicznie i z ostentacją.

Dalej ta nowoczesna herezja wyjaśnia rolę inteligencji, która analizuje uczucie i interpretuje je, na razie, w formie prymitywnej i niejasnej. Z czasem te formuły pogłębione, wyraźniej określone i usankcjonowane przez Urząd Kościoła tworzą dogmaty — i w ten sposób dogmat rodzi się z samegoż wierzącego. Ponieważ absolut, który jest przedmiotem tego uczucia, ma nieskończoną ilość zewnętrznych objawów, pod którymi może się kolejno ukazywać, ponieważ wierzący ze swej strony może podlegać bardzo różnym warunkom — wynika z tego, że formuły dogmatyczne idą po tej samej pełnej zakrętów drodze co człowiek, podlegając zmianom, jak on.

Papież, mówiąc o tym punkcie, konkluduje: „W ten sposób odkrywa się drogę do substancjalnej zmiany dogmatów”.

Ulubioną maksymą modernistów jest, że „ewolucja religijna winna się koordynować z ewolucją intelektualną i moralną” a nawet, według słów mistrzów modernizmu, „podporządkować się” tej ostatniej ewolucji. Ta „ewolucja dogmatu” to jest trzecia zasada modernizmu.

„Na doktrynę modernistów rzuca więcej jeszcze światła ich postępowanie, które jest zupełnie konsekwentne. Gdy się ich słucha lub czyta, miałoby się nieraz pokusę wierzyć, że wpadają w sprzeczności lub są wahający i niepewni. Jednakże nie zachodzi nic podobnego, przeciwnie: wszystko u nich jest zważone, wszystko kierowane świadomą wolą, i to w świetle zasady, że wiara i nauka są sobie wzajem obce. Są karty w ich dziełach, które mógłby podpisać katolik; odwróćcie stronę i możecie myśleć, że się czyta niewierzącego racjonalistę. Jeśli piszą dzieła historyczne, nie ma w nich żadnej wzmianki o bóstwie Chrystusa; lecz gdy wchodzą na ambonę lub katedrę, głoszą je publicznie. W charakterze historyków pogardzają Soborami i Ojcami Kościoła; jako katecheci cytują ze czcią ich słowa. Na tejże podstawie, że nauka i wiara nie pozostają w żadnej od siebie zależności — nie odczuwając zgrozy, że idą w tym po śladach Lutra — rozprawiając o filozofii, o historii, o krytyce itp., w tysiączne sposoby okazują swą wzgardę dla nauki katolickiej, dla Ojców Kościoła, dla Soborów, duchowieństwa, ostrzeżeni, krzyczą głośno, żaląc się, że się ich pozbawia swobody. Wreszcie, wychodząc z założenia, że wiara jest podporządkowana nauce, wymawiają Kościołowi otwarcie i w każdej okoliczności, że się upiera przy tym, aby nie przystosowywać dogmatów do opinii filozofów. Sami zaś, po uczynieniu z dawnej teologii tabula rasa, usiłują wpisać na tę białą kartę inną religię, tę podatną fluktuacji myśl filozofów modernizmu.

Następnie Papież streszcza te projekty tzw. reform, których wprowadzenie modernizm doradza Kościołowi i, na dłuższą metę, zamierza mu je nas rzucić. „Nie ma nic, ale to absolutnie nic w katolicyzmie, czego by modernizm nie atakował”.

Nie mogę tu wyliczyć wszystkich tych projektów „reform” tych ataków na Kościół, które usprawiedliwiają powyższe twierdzenie, niech dość będzie tych kilka jeszcze wskazówek, które rzucają światło na cele modernizmu.

Należy zaniechać wykładania filozofii scholastycznej w seminariach, (jakaż to wspaniała, chociaż pośrednia pochwala dla tej filozofii!), gdyż scholastykę trzeba już przenieść do historii, jako system przestarzały. Zamiast doktryny Tomistycznej, będzie się tam wykładało filozofię modernistyczną, a dogmat musi być zharmonizowany z tym, co podtrzymujący błędy modernizmu zowią „nauką”, a co jest właściwie opinią niektórych historyków, wzgl. innych uczonych, miłych modernistom. Rząd Kościoła należy zreformować we wszystkich jego rozgałęzieniach i dostosować go do idei demokratycznych; celibat księży należy znieść, tak samo kongregacje rzymskie, zwłaszcza Święte Oficjum i kongregację Indeksu — jako krępujące dla herezji i heretyków — należy unieszkodliwić.

Pius X słusznie mógł określić podobną doktrynę jako rendez-vous wszystkich herezji. Modernizm tym się tylko różni od kompletnej niewiary, że pragnąłby pozostać katolickim. Zaprzecza właściwie wszystkiemu, z wyjątkiem dość niejasnego uczucia aspiracji do ideału, które nazywa religią. Jest zadowolony z rozmiaru dokonanej przez siebie, w teorii przynajmniej, burzycielskiej roboty i z miejsca, które zamierza zająć w świecie, a które znajduje się w stałym i bliskim sąsiedztwie z protestantyzmem.

Jeden więcej przykład w historii na potwierdzenie prawdy, że heretyk pracuje w gruncie zawsze dla siebie; bez wątpienia, może szukać też czego innego — lecz nie zapomina o sobie. Modernizm chce zniszczyć Kościół, bo nie znosi autorytetu nad sobą; chce przebudować go, lecz ku swemu pożytkowi. Chciałby być twórcą i królem, i to jakiego świata, jakiego królestwa! — religii. Na przyszłość religia miałaby się stać tym, czym moderniści chcą, aby była. Nadadzą jej nowe kształty zgodnie ze swym sposobem myślenia. Panowanie kałamarza! Jeśli moralność okaże się krępującą, to się ją zmieni. Bóg ma zależeć od woli obałamuconego lub zbuntowanego księdza lub niedostatecznie przygotowanego laika, dla którego przypisywanie mu przymiotu śmiałości jest wstępem do patentu na geniusz.

Encyklika papieska przywraca doktrynę Kościoła i przeprowadza jej obronę punkt po punkcie. Jest to prawdziwie wspaniałe, jak się przesuwają przed nami na kartach encykliki czcigodni i wielkiej siły świadkowie z wieków minionych, w których te same błędy, zapewne i wówczas już stare, głosiły umysły awanturnicze lub przewrotne. Teksty cytowane przez Papieża, decyzje 2-go Soboru w Nicei, 4-go Soboru Laterańskiego, Soborów Trydenckiego i Watykańskiego, orzeczenia Leona X, Grzegorza XVI, Piusa IX, Leona XIII, w sprawie wykładu wiary — przywracają porządek i jest się przejętym czcią przed majestatem, mądrością i łaskawością dogmatu katolickiego i wdzięcznością dla Kościoła za tę błogosławioną nieustępliwość, która jest hołdem złożonym Prawdzie.

Łatwiej stwierdza się wówczas sprawiedliwość każdej linii tej encykliki. Pius X jako źródła tej herezji wskazuje na ciekawość i pychę. Jakże to jest prawdziwe. Po tym wszystkim, cośmy powiedzieli powyżej, obecności pychy jako motywu działania nie ma nawet potrzeby dowodzić. Wszyscy moderniści tym grzeszą, niektórzy prawie po dziecinnemu.

Lecz do bardzo pospolitych braków i błędów spotykanych w utworach modernistów należy także ciekawość, niegodna pochwały, ani nazwy żądzy wiedzy, zwrócona do każdego przedmiotu, niestałość tej żądzy poznania, brak pogłębienia i zbyt wielka waga przypisywana wyobraźni i uczuciu w tej dziedzinie i to wbrew właściwej roli tych dwu władz.

Encyklika Pascendi, cytując myśl Leona XIII, tłumaczy przyczynę powstania i zdobycia wielu zwolenników przez modernizm zaniedbaniem nauki ścisłego myślenia przy równoczesnym wzroście zainteresowania się naukami przyrodniczymi.

„W innych epokach, gdy te wzniosłe i surowe nauki były rozpowszechnione, kierunek myśli reprezentowany przez modernizm nie miałby tak wielkiego powodzenia, napotykając na mniej ignorancji w rzeczach zasadniczych i mniej zamroczeń zdrowego rozsądku”... „Gdy się zna życie niektórych z wyznawców modernizmu, zastanawia jak dusze subtelne, wrażliwe, o pobożności nieco mglistej, lecz szczerej, mogły dać się omamić takimi sofizmatami? Trudno by to zrozumieć, gdyby się nie znało tego stanu słabości, w który wprawia dusze rozgwar i zamęt życia, rozproszenie umysłu i wysiłków — oraz gdyby się nie znało ciemnych dróg pychy”. „Ludzie podobnego rodzaju, którzy nie przeprowadzili dostatecznych studiów tego, co istotne, opanowuje nieraz żądza powodzenia, która w ich oczach staje się pragnieniem apostolatu; odczuwają nadto wprost upokarzające onieśmielenie przed słowami, tylko słowami: Postęp, Nauka, Wolność. I tak upadają, ofiary mody i własnej słabości”.

Mało się dostrzega dziś tej cnoty, którą Pius X w swym ostatnim przemówieniu konsystorialnym, jakie wygłosił, nazwał tak pięknie „dziewiczą delikatnością w sprawie doktryny”. Nędza tych twierdzeń filozoficznych, jakich się czepiają niektórzy wyznawcy modernizmu, wskazuje, że stracili oni nawet zalety dobrego smaku i subtelności, jakie w nich dostrzegano.

Jeden z przywódców tej nowej sekty, Anglik Tyrrel, nie uciekając się do zwykłej argumentacji filozofów potępianych przez Rzym: że nie zostali zrozumiani — przyznał nawet, że portret modernizmu odmalowany w encyklice Pascendi odpowiada prawdzie, przy czym miał czelność udawać, że się temu dziwi.

W długim artykule, drukowanym w „Times” z dnia 30. IX. 1907 r. pisał:

„Większa część tego dokumentu jest poświęcona błędom doktryny modernizmu i dyskusji w tym przedmiocie.

Autorem jest jakiś subtelny teolog scholastyczny, bardzo dobrze znający swój przedmiot, który poddaje modernizm krytyce w świetle swych zasad. Gdyby to nie było pewne, można by chwilami przypuszczać, że utwór ten jest dziełem zdrajcy ortodoksji katolicyzmu, gdyż odmalowany w nim obraz modernizmu jest pociągający dla każdego wykształconego umysłu”...

„...Składając świadectwo sile zadawanych modernizmowi ciosów”, pisze dalej: „Nikt z modernistów nie ma prawa dziwić się tej encyklice, chyba tylko niezwykłej odwadze i prostocie Autora, z którymi, pozostawiając na stronie dyplomację i określenia, dające się dwuznacznie tłumaczyć, nie lęka się przedstawić zdziwionemu światu wszystkich konsekwencji teologii scholastycznej, logicznych, praktycznych i spekulatywnych”.

To słowo „teologia scholastyczna” powraca często w polemice Tyrrela, który o 3 lata wcześniej powiedział o niej: „Cała wartość Objawienia jest tu w grze” — i jest to słowo człowieka zwyciężonego przez św. Tomasza.

Papież dobrze osądził sprawę. Ostrzegł swój świat, i świat w ogóle, o nowym protestantyzmie, bardzo już rozpowszechnionym, chytrzejszym, „lepiej wychowanym”, lecz niemniej niebezpiecznym od protestantyzmu Lutra.

Ponieważ przywódcy modernizmu nie poddali się orzeczeniu Papieża ani po dekrecie z dn. 3. VII. 1907 r., ani też po encyklice z dn. 8. IX. 1907 r., Papież wydał Motu proprio z dnia 18. XI. 1907 r., którym podał do publicznej wiadomości, że „ktokolwiek miałby śmiałość bronić którejś z tez doktryny, potępionej jednym lub drugim z wyżej wymienionych dokumentów, naraża się ipso facto na karę ekskomuniki”.

VIII. Ekshortacja do kleru katolickiego.

Z okazji 50-cio letniej rocznicy swego kapłaństwa, 4. VIII. 1908 r., która to data zbiega się z rozpoczęciem 6-go roku Pontyfikatu, Pius X wydał zwrócone do kleru pouczenie, pewnego rodzaju kazanie „o człowieku Bożym” — jakim kapłan być powinien.

„Ksiądz — pisze Pius X — nie może być dla siebie samego tylko dobry czy zły. Jakże niezmiernie wielkiego znaczenia jest dla ludu jego sposób życia, jego nawyki i obyczaje. Gdzie jest dobry ksiądz, tam jest skarb, i to jakiej ceny! Chrystus, chcąc obrazowo przedstawić, jaką winna być służba kapłańska, przyrównał kapłanów — głosicieli słowa Bożego — do soli i do światła. Kapłan winien więc być solą ziemi i światłem świata. Każdy wie, że zadaniem jego jest nauczać prawdy chrześcijańskiej; lecz czy można nie wiedzieć także, że to sprawowanie funkcji kapłańskich pozostaje omal bez pożytku, jeśli ksiądz własnym przykładem nie potwierdza tego, czego naucza? Dlatego to samże Jezus Chrystus, Wzór nasz, nauczał najpierw przykładem i dopiero następnie słowem. Winniśmy wejść w rolę Chrystusa i wypełniać nasze zadanie, biorąc za cel Tego, który Siebie za wzór sam zaofiarował. I ponieważ cechą prawdziwej przyjaźni jest mieć te same upodobania i te same wstręty, winniśmy, w charakterze przyjaciół, dostosować nasze uczucia do „uczuć Tego, który jest święty, niewinny i bez zmazy”...

Słowa te, których myśl jest całkiem prostą, dostępną dla każdego najskromniejszego umysłu chrześcijanina, Pius X napisał osobiście sam, po włosku, w miesiącach poprzedzających sierpień 1908 roku. Audiencje ustały z powodu upałów letnich. Kardynał Metry del Val, dawniej sekretarz stanu, opowiadał mi:

— Widziałem go co rano pracującego nad tą ekshortacją. Pisał z łatwością nie do uwierzenia; gdym wchodził, przerywał sobie i mówił do mnie: „Czy tak będzie dobrze? Proszę nie krępować się i poprawić”. Lecz nie było nic, co by należało zmienić lub poprawić w tym dziele przygotowanym przez codzienne rozmyślania 50-ciu lat kapłaństwa...

Rozwijając zasady podane na wstępie ekshortacji, Papież wskazuje, jak człowiek mający się poświęcić służbie kapłańskiej stopniowo, niby po szczeblach, posuwa się naprzód: najpierw z kleryka subdiakon, potem diakon, wreszcie ksiądz — i przy każdym posunięciu otrzymuje ostrzeżenie o tym, że godności stanu kapłańskiego przystoi świętość. To tylko, ta świętość, ma znaczenie, pisze papież. Jeśli tej świętości, która szczególniej zawiera się w jak najdoskonalszym poznaniu Jezusa Chrystusa, brakuje księdzu — wszystkiego mu brakuje. Bez niej nawet skarby wielkiej nauki — a My staramy się popierać ją między duchowieństwem — nawet praktyczna umiejętność i zręczność, jakkolwiek mogą być użyteczne, nie wystarczają i nawet stają się czasem źródłem szkód, godnych ubolewania. Lecz człowiek głęboko święty, gdyby nawet nie posiadał tych wszystkich darów, ileż cudownych rzeczy może zdziałać, ile przedsięwziąć dla zbawienia ludu Bożego i doprowadzić co zamierza do pomyślnego końca! Mamy tego niedaleko jeszcze od naszego czasu i wspaniały przykład w postaci Jana Baptysty Vianney’a, tego doskonałego pasterza dusz, któremu ku Naszej radości My sami oddaliśmy niedawno honory, należne błogosławionym.

Nie ma świętości bez łaski, a łaskę otrzymuje się przez modlitwę. Jakże wiele przedstawia się codziennie okazji do podniesienia duszy do Boga dla człowieka opanowanego pragnieniem swego uświęcenia niemniej jak też pragnieniem zbawienia innych. Wiele jest powodów, które skłaniają nas do żalu i korzenia się przed Bogiem: niepokoje wewnętrzne, gwałtowność i uporczywość pokus, braki cnoty, niemoc naszych czynów i ich bezpłodność, nasze grzechy i niezliczone zaniedbania, obawa sądu Bożego, wszystko to pobudza nas do płakania przed Bogiem i proszenia Go o pomoc; po otrzymaniu zaś Jego pomocy łatwo jest wzbogacić się przez nabycie zasług.

Powinniśmy płakać nie tylko z powodu nas samych. W tym potopie występków i zbrodni, który coraz to się podnosi i rozlewa po świecie, nam to szczególniej przystoi błagać o łaskę Bożą dla świata: Oszczędź, Panie, ludu Twego!

Codziennie należy pewien określony z góry czas przeznaczyć na rozmyślanie. Duchowieństwo świeckie jest obowiązane spędzać życie wśród świata, można by nawet powiedzieć, w złym towarzystwie, „tak, że często nawet przy samym wykonywaniu swych obowiązków duszpasterskich ksiądz winien się obawiać zasadzek węża piekielnego. Jest więc oczywistą i jakże dla księdza ważną konieczność powracać co dnia do tego rozważania prawd wiecznych, aby umocnić wolę i umysł przez odnowienie siły, którą się czerpie z rozmyślania. Potwierdzenie tych prawd — potwierdzenie bardzo przykrego rodzaju — możemy zaczerpnąć z życia tych księży, którzy nie dość cenią lub wprost nie lubią rozmyślania o rzeczach boskich. Są to ludzie, w których poczucie Chrystusa, to dobro tak cenne, zgasło prawie; ludzie zajęci całkowicie sprawami ziemskimi, goniący za próżnościami, oddani gawędom i plotkom, którzy wywiązują się ze swych obowiązków chłodno, niedbale, może nawet niegodnie. Pomiędzy księżmi, którym ciąży to skupienie serca, są tacy, którzy nie starają się nawet ukryć swego ubóstwa duchowego, wynikającego z tego stanu rzeczy i tłumaczą się pochłonięciem przez wir zajęć, którym się oddają, aby świadczyć wiele i wielorakich usług bliźnim. Pożałowania godna omyłka! Jeśli ksiądz nie ma przyzwyczajenia rozmawiać z Bogiem — gdy mówi z ludźmi, brakuje mu tego tchnienia Bożego, aby ożywić słowa Ewangelii, które w jego ustach stają się omal martwe. Mowa takich księży, jakkolwiekby mogli być chwaleni za krasomówstwo i umiejętność, nie oddaje wcale mowy Dobrego Pasterza”.

Do rozmyślania należy dodać czytanie książek pobożnych, szczególniej Pisma Świętego. Niektórzy ulegają zabłąkaniu, w znacznej mierze dlatego, że nad książki pobożne przekładają książki treści zupełnie innego rodzaju, oraz prasę periodyczną, która rozszerza dokoła zepsucie i subtelnie ujęte błędy. „Strzeżcie się, synowie moi najmilsi, nie ufajcie w swój wiek dojrzały, nie dajcie się uwieść złudnej nadziei, że możecie w ten sposób służyć sprawie dobra powszechnego więcej skutecznie”.

Ten ton ojcowskiej czułości połączonej z pewną surowością cechuje całą ekshortację. Zaleca ona księżom czystość „olśniewającą”, wiele miłosierdzia dla mnóstwa chorych, ślepych, głuchych, kulawych, paralityków — co należy rozumieć głównie w przenośni — co roku rekolekcje zamknięte; stowarzyszać się z innymi księżmi w związki pozostające pod kierunkiem biskupa czy to w celach ekonomicznych, czy to dla obrony czci księży niesłusznie zniesławionych, czy też — i przede wszystkim — w celu studiów religijnych i w celach uprawiania pobożności.

„Roczniki kościelne świadczą, że w epokach, gdy księża żyli ze sobą wszędzie wspólnie, ten rodzaj stowarzyszeń był płodny w szczęśliwe rezultaty. Dlaczego nie można by przywrócić czegoś podobnego w naszej epoce, stosując się do różnic krajów i okoliczności?”|

Ta rozmowa Najwyższego Kapłana ze swymi dziećmi — księżmi całego świata kończy się słowami wzniosłego patosu. Pius X oświadcza, że często z oczami wzniesionymi ku niebu powtarza za cały kler katolicki suplikację samegoż Chrystusa: Ojcze Niebieski, uświęć ich! Wie, że dużo wiernych łączy się z Nim w tej modlitwie; wskazuje księżom narażonym na pokusy, na prześladowania, na potwarze — że są chrześcijanie, czy to w klasztorach, czy wśród świata, przynajmniej w niektórych krajach z pewnością, którzy ofiarują swe życie Bogu dlatego, aby Bóg, wzruszony taką miłością, podtrzymywał Swą łaską duchowieństwo i uczynił je godnym Boskiego Wzoru.

Czytając tę ekshortację przychodzi na myśl, że Pius X, wyliczając zalety, którymi winien się odznaczać dobry ksiądz, niechcący odmalował własny portret. Był zawsze pobożny, czysty, gorliwy w służbie Bożej, miłosierny, oddawał się rozmyślaniu, stosował się pod każdym względem do rad ewangelicznych i prawa Bożego. Miał także odwagę. Jak od młodości nie obawiał się pracy i obowiązków, tak też nie obawiał się nikogo z ludzi. Silni tego świata, ich nacisk na niego, ich groźby, nawet smutek i ból własnego serca, gdy był zmuszony narazić na cierpienia czy to poszczególne osoby, czy też cały naród, nic nie zastraszyło tego syna Małgorzaty Sanson i gońca merostwa w Riese. Nawet stojący zdała od Kościoła katolickiego, ci, którzy go ignorują lub zwalczają, nie mogą, o ile są w dobrej wierze, nie odnosić się z głęboką czcią do tego kapłana, tak cichego i pokornego serca, tak słodkiego i świetlanego, a zarazem groźnego dla sił ciemności, tak umartwiającego się i zapominającego o sobie, że naprawdę przypomina swego Mistrza o tyle, o ile jest możliwe, aby człowiek był podobnym do Boga.

Troszczył się nie tylko o katolików, lecz o całą ludzkość. Uczucia te znajdują wyraz w jego przemówieniu do Świętego Kolegium, zwłaszcza w tym zdaniu, które wyrażając bezmierną miłość do ludzi, mało ma sobie równych:

„Jest to wzniosłe posłannictwo to posłannictwo nasze, bo poza tym światem przejściowym mierzy do celu dóbr nieśmiertelnych. Żadne granice nic zatrzymują go; winno ono obejmować interesy całego świata, zapewniać na wszelki sposób poszanowanie przepisów ewangelicznych, rozciągając naszą troskliwość nie tylko na wiernych, lecz na wszystkich ludzi, za których Chrystus śmierć poniósł.”

*  *  *

Nie mogę podjąć się tu na tym miejscu interpretacji wszystkich ważnych pism, wydanych za Pontyfikatu Piusa X, gdyż jeden tom na to by nie wystarczył; będzie to zadaniem i zaszczytem jakiegoś historyka przyszłości. Przykłady jakie wybrałem, dają zaledwie słabe pojęcie o wielkiej reformatorskiej działalności Piusa X. Według Acta apostolicae Sedis można by ustalić długą listę tych pism.

Oto kilka ich tytułów, wyjętych z pomiędzy wielu innych, a wymownych same przez się. Konstytucja apostolska Commissum nobis, skierowana przeciwko prawu veto ze strony władz świeckich przy elekcjach papieży; encyklika Acerbo nimis o wykładzie doktryny chrześcijańskiej; pismo o wizytowaniu wszystkich kościołów i miejsc pobożnych w Rzymie; Motu proprio nakazujące watykańskie wydanie ksiąg liturgicznych, zawierających melodie gregoriańskie; konstytucja apostolska Sapienti Cone silio o reorganizacji Kurii Rzymskiej; konstytucja apostolska Divino afflatu o psałterzu brewiarza rzymskiego (rzeczywiście nowy i bardzo szczęśliwie pomyślany układ modlitw, odmawianych przez księży, kleryków i liczne rzesze zakonników płci obojga); list powierzający Zakonowi Benedyktynów zadanie restytucji tekstu wersji biblii pióra św. Hieronima w pierwotnym brzmieniu tegoż tekstu; list apostolski o ustanowieniu Papieskiego Instytutu Biblijnego w Rzymie; konstytucja apostolska o tym, że poczynając od 1909 r. drukarnia Watykańska będzie ogłaszała biuletyny urzędowe, zawierające akta Stolicy Świętej i Kongregacji Rzymskich; encyklika o rozdziale Kościoła od Państwa w Portugalii; encyklika do episkopatu Polski w zaborze rosyjskim; list pasterski do biskupów Ameryki łacińskiej o złagodzeniu opłakanych warunków bytu Indian Czerwonoskórych; list w formie encykliki do biskupów niemieckich o stowarzyszeniach robotniczych katolickich i mieszanych; i sporo innych jeszcze.

Te wszystkie doniosłego znaczenia akty, czy to bezpośrednio pióra Piusa X, czy też Sekretariatu Stanu, albo różnych Kongregacji Rzymskich, działających jednak pod kierownictwem i kontrolą Papieża, tworzą osiem ściśle zapełnionych tomów. Czytając je niepodobna nie podziwiać inteligencji i szlachetności, które kierowały taką pracą oraz silnej i jasnej wiary, świadomej słabości i ułomności ludzkiej; ta wiara i ta szlachetność były jednak bardzo stanowcze, w obronie najświętszego dobra ludzkości, którem jest Prawda.

Podobne dzieła pozostawiają daleko za sobą te różne akta, które polecają redagować kierujący Państwem, a w których widzi się, że słowa tak często kłamią! Uderza piękny i pełny styl latynistów watykańskich; lecz wielkość nie jest tu w formie tylko. Ta oczywista prawość, ta jasność umysłu przewidująca, ujawniająca niebezpieczeństwo lub perfidię, to ustawiczne wezwanie zwrócone do Boga i długiej tradycji Kościoła, gdzie Bóg nie pozwolił, aby się w ciągu wieków do nauki Kościoła wślizgnęła chociaż jedna omyłka — wszystko to jest na niezwykłą miarę i przenika radością umysł, zrodzony do tego światła boskiego.

Zapytuje się wówczas: dlaczego Acta te są tak mało czytane? Dlaczego historia Kościoła, której one stanowią nieporównane archiwum, nie jest przedmiotem studiów w kolegiach katolickich i czemu zaniedbujemy takie bogactwo, które posiadamy my sami tylko? Jeśli pewnego czasu da się młodzieży możność uczenia się tej najpiękniejszej historii, jaka jest na świecie, nowe pokolenia podniosą się na duchu, staną się więcej dumne ze swej Wiary, lepiej uzbrojone przeciwko atakom na nią — i to będzie piękną nagrodą dla tych, którzy dopomogą młodzieży stać się gruntowniej chrześcijańską.

 

 


 

ROZDZIAŁ X.
Ostatnie dni Piusa X.

 

Pius X rządził Kościołem od 4 sierpnia 1903 r. do 20 sierpnia 1914 r. 2-go czerwca tego roku rozpoczął 84-ty rok życia.

Wojna zbliżała się, a więc musiał umrzeć. Przewidział on ten wielki przewrót w świecie; nieraz mówił do kardynała Merry del Val, który mu przynosił z rana depesze dyplomatyczne i inne pisma z poczty dnia poprzedniego, po czym przedstawiał Papieżowi różne poważniejsze sprawy: „Cóż to wszystko znaczy wobec tego, co nadchodzi?...” Kiedy indziej mówił: „Nadchodzi wielka wojna: wybuchnie, zanim minie rok 1914”. Pierwszy raz wypowiedział podobne słowa w r. 1911, gdy Włosi wylądowali w Trypolitanii. O kilka miesięcy przed wybuchem wojny Pius X, przechadzając się po ogrodach watykańskich z Mgr. Bressan, rzekł do niego: „Po mej śmierci to będzie naprawdę religio depopulata.” Ostatnie jego słowa podobnie prorocze zostały wypowiedziane w maju 1914 r. do ministra Brazylii, który przybył do Watykanu, aby złożyć papieżowi pożegnalną wizytę.

„Szczęśliwy Pan jesteś — powiedział mu Pius X, nie będziesz Pan widział z bliska wielkiej wojny”.

Uderzony tymi słowami, których treści nie odpowiadały wówczas żadne konkretne fakty, dyplomata napisał o tej rozmowie z Papieżem do kilku osób z pomiędzy swoich znajomych.

Mniej niż we trzy miesiące potem pięć państw zmobilizowało swe armie i nastąpił najazd Niemców na Belgię. Opowiadają, iż na prośbę ambasadora Austrii, aby Papież udzielił błogosławieństwa armii sprzymierzonej, tj. armii Austrii i Niemiec, Pius X odpowiedział: „Ja błogosławię pokój”.

Myśl powyższa odpowiada bez wątpienia charakterowi Piusa X, nie mamy jednak pewnego dowodu, że została istotnie wypowiedziana. Z biegiem czasu wiele rzeczy zapewne wyjaśni się dokładniej.

Ten Papież wielkiego serca nie mógł przenieść myśli o takim mnóstwie cierpień i śmierci tak licznych swych synów. Gdy wybuchła Wielka Wojna, którą przewidział i przepowiedział, przyjmował ustawicznie na audiencjach młodych ludzi — cudzoziemców, kleryków kształcących się w seminariach w Rzymie, których prawa wojskowe ich państw wzywały do powrotu — i słyszano, jak nieraz po tych audiencjach mówił: „Oddałbym chętnie życie, aby zażegnać tę straszliwą klęskę”...

Toteż Wielka Wojna podkopała jego siły i miała go zabić, uderzając w serce jednego z pierwszych, jak zabiła wiele ojców i matek, znajdujących się zdała od pól bitew.

Ostatnim aktem Piusa X było „Upomnienie do katolików całego świata”.

Akt ten nosi datę 2. VIII. 1914 r. Jest to nie co innego jak krzyk boleści. W piśmie tym, liczącym 18 wierszy tylko, Pius X oświadcza, iż jest przeniknięty do głębi duszy niepokojem o życie i zbawienie tylu ludzi i narodów a wzywa wszystek kler katolicki do organizowania po parafiach modlitw publicznych, oraz wszystkich wiernych, aby wznosili duszę „ku Temu, od którego jednego tylko może przyjść pomoc, ku Jezusowi Chrystusowi, księciu Pokoju i przemożnemu naszemu Pośrednikowi przed Bogiem.”

Od wydania tego aktu minęło zaledwie dni kilka, gdy wieść o tym, że Papież zachorował, przebiegła Rzym i następnie świat cały. Choroba na razie zdawała się być lekką, lecz lekarze niedługo skonstatowali, że na skutek nieregularnego działania serca życiu Papieża zagraża niebezpieczeństwo. W połowie sierpnia stan chorego pogorszył się. „Niech się dzieje wola Nieba, myślę, że wszystko skończone”, powiedział Pius X. 18 sierpnia z rana prosił o Komunię św. jako Wiatyk. Wkrótce potem stracił władzę mowy. Miał w oczach i twarzy wielki spokój i ten wyraz anielski, którym wzruszał wszystkich, którzy mieli sposobność go widzieć — i ta piękność duszy była tak uderzającą, że wzmiankują o niej w swym ostatnim biuletynie nawet lekarze. Rozumiał wszystko, lecz nie mówił już więcej. Od czasu do czasu czynił powoli znak krzyża, który jest znakiem obrony i znakiem Wiary. Kilka osób z grona jego przyjaciół — wielkich czy małych — dopuszczono do jego łoża. Mógł jeszcze pobłogosławić tych, którzy przyszli pierwsi, ściskał ręce tych, którzy przychodzili później. Długo, bardzo długo zatrzymał w swych dłoniach ręce swego sekretarza stanu, kardynała Merry del Val, który mu służył tak wiernie, tak dobrze i tak długo.

19 sierpnia wielki dzwon bazyliki św. Piotra, dając swym głosem sygnał wszystkim innym dzwonom Wiecznego Miasta, przedzwonił Pro Pontefice agonizante. 20 sierpnia, przededniem, Pius X oddał Bogu ducha.

Wielka żałoba okryła świat. Nie było chrześcijanina, lub chociażby w ogóle człowieka prawego, który by nie odczul boleści na myśl, że ta wielka dusza opuściła ziemię.

W Timesie, w numerach z dn. 20 i z 21 sierpnia ukazały się dwa artykuły, pierwszy niewątpliwie pisany przez katolika, drugi najprawdopodobniej przez protestanta. Oba są pięknym hołdem złożonym pamięci Piusa X; lecz można by się zapytać, czy Anglik-protestant, streszczając dzieło zgasłego Papieża i sądząc go tylko z zewnątrz, nie przewyższył nawet wiernego syna Kościoła w sprawiedliwości sądu. Zacytuję kilka urywków z obu artykułów.

Artykuł z dn. 20. VIII. 1914 r. (Times). ...Jest bardzo prawdopodobne, że nikogo z kardynałów włoskich nie znano tak mało w Kurii Rzymskiej jak właśnie kardynała weneckiego Sarto. Watykan widział w nim z początku tylko dobrego pracownika, biskupa niezwykłej skromności i prostoty życia; to też po obiorze zapytywano siebie z ciekawością i niepokojem: w jakie ręce on się dostanie.

Spostrzeżono bardzo prędko, że Pius X. postanowił i potrafił być panem siebie i u siebie. Bez długiej zwłoki zmodyfikował w wielu ważnych punkach etykietę swego dworu, wprowadzając zmiany w dążeniu do większej oszczędności.

Nie zaniedbywał zasięgać porady swych kardynałów i szambelanów i był rad słyszeć ich zdanie; lecz wydawane przez niego decyzje nosiły zawsze piętno jego indywidualności i pod jego pełną uprzejmości słodyczą wkrótce się poznało niezłomną wolę i stanowczość człowieka, który umie rządzić.

Jeszcze za ostatnich lat pontyfikatu Leona XIII mówiono: „Na przyszłość Kościół winien mieć Papieża pobożnego, lecz nie polityka”. Te słowa: „papieża pobożnego”, wzięte w dosłownym znaczeniu, wzbudzały żywe oburzenie Piusa X. „Toby było pięknie — mówił pewnego razu wówczas jeszcze, gdy był patriarchą weneckim — toby było piękne, aby widzieć Papieża, który by nie był pobożnym! Ci, co mówią w ten sposób, wyobrażają sobie, że Papież winien żyć zamknięty w cieniu swej bazyliki i, pozbawiony wszelkiego wpływu na społeczne życie świata, spędzać czas na rozdawaniu błogosławieństw... Nie, to nie jest Papież, jakiego potrzebujemy. Katolicyzm ma obowiązek wywierać wpływ na społeczeństwo i nie powinien odsuwać się na dalszy plan, szczególniej w dniach dzisiejszych”.

Na konsystorzu z dn. 9. XI. 1903 r. wyraził tę samą myśl: „...zgorszymy niejednego oświadczając, iż musimy z konieczności zajmować się polityką. Lecz każdy, kto sprawiedliwie sądzi o rzeczach, musi uznać, że Najwyższy Kapłan, któremu Bóg powierzył kierownictwo Kościoła, nie ma prawa oddzielać polityki i spraw społecznych od dziedziny wiary i obyczajów”.

Nawet samże Leon XIII nie stwierdził wyraźniej prawa i obowiązku Biskupa Rzymskiego zajmowania się sprawami społecznymi i od początku stało się jasne, że następca Leona XIII nie zniesie żadnego zamachu na najwyższe prawa Stolicy Świętej.

Następnie korespondent wielkiego dziennika angielskiego podaje w streszczeniu główne czyny i dzieła Piusa X i ukazuje go wiernym sobie i swoim obowiązkom aż do końca.

Art. w Timesie z dn. 21. VIII. 1914 r.

„Wszyscy, którzy z szacunkiem odnoszą się do religii i do świętości osobistej, połączą się z Kościołem katolickim w opłakiwaniu Papieża, którego Kościół utracił. Polityka Piusa X wzbudzała nieraz krytyki — a wszystkie one zostały podniesione z zewnątrz Kościoła, którym rządził — lecz nikt nigdy nie podawał w wątpliwość bijącej w oczy szczerości jego przekonań lub też odmawiał czci jego cnotom kapłańskim.

Pochodzący z ludu, kochał go i rozumiał, jak to powinien każdy dobry proboszcz. W tym leży tajemnica, że pozyskał w Wenecji popularność tak wielką i sympatię tych najpokorniejszych. Lecz tej popularności nie szukał. Gdy kazał z ambony do swej owczarni, nie obawiał się stwierdzić swego autorytetu i wymagać posłuszeństwa.

Kościół katolicki opłakuje w nim więcej niż świętego kapłana jako też wielkiego biskupa: opłakuje w nim także wielkiego Papieża. Za pontyfikatu Piusa X nastąpiły bolesne zdarzenia w życiu Kościoła, prawdziwe klęski; widział dokonanie się rozdziału Kościoła i Państwa we Francji i Portugalii i był świadkiem dechrystianizacji narodowej i społecznej, której symbolem był rozdział... Ci, których zdrowy sąd nie jest zaślepiony uprzedzeniami, nie mogą ganić, iż Najwyższy Kapłan Kościoła katolicy kiego odrzucił wszelki kompromis z kierunkiem polityki, mającym na celu, według wyznania samych jego inicjatorów, zniszczenie wiary, którą ochraniać było jego zadaniem. Niejedni mówili, iż winien był zgodzić się na kompromis; lecz są zasady, których Rzym nie może przekreślić, ani też odsunąć na stronę.

Pius X zrozumiał, że wszelki kompromis z przedstawionym mu nowym systemem, narażał te zasady na niebezpieczeństwo. Jeśli nakazał zajęcie takiego stanowiska duchowieństwu francuskiemu i portugalskiemu, co miało w skutku dla księży stratę dochodów, plebanii i nawet prawa rządzenia się w kościołach — z pewnością nie uczynił tego z lekkim sercem. Dla Piusa X to nie była kwestia konwenansu lub interesu, lecz wybór między Dobrem a Złem. Uczynił wybór, kierując się wyłącznie sumieniem. I słuszna duma napełniła serca jego dzieci duchownych z jednego krańca świata po drugi na widok bohaterskiego posłuszeństwa tych księży francuskich i portugalskich, którym ich Ojciec — Papież nakazywał — ubóstwo.

Jeśli Kościół katolicki przypisuje mu w długim szeregu Papieży rzymskich miejsce wybitne, to nie dlatego jednakże, że Pius X postąpił w tych okolicznościach tak, jak bez wątpienia byłby postąpił każdy inny Papież. Miejsce to zapewnia mu jego działalność w sprawach wewnętrznych tej instytucji tak obszernie rozbudowanej, o organizacji tak kompletnej — i działalność ta pozwala znak jego pontyfikatu pozostawić wiekom, które nadejdą.

Szeroki zakres reform, które zapoczątkował i ich głęboka myśl zaledwie zostały zauważone poza tym, co on sam chciał o nich powiedzieć. Nie będzie przesadą, jeśli stwierdzę, że Papież Sarto, syn wieśniaka i szwaczki, uczynił ze swej własnej inicjatywy więcej zmian w dyscyplinie Kościoła, niż ktokolwiek bądź z jego poprzedników od epoki Soboru Trydenckiego.

Życie proste i wspaniałe zarazem! Mgr. Bressan streszczając je, mówił:

— Od 16. IX. 1885 r. aż do śmierci zawsze byłem z nim. I mogę powiedzieć, że był to człowiek obowiązku, pracy, ofiary, dokonywanej spokojnie, z ujmującą uprzejmością, bez okazywania najmniejszego znużenia, nie przypisując sobie żadnej zasługi, jak gdyby był ostatnim z małych księży. Zawsze pogodny i nawet wesoły, chętnie żartował, nie tracąc nigdy jednak przyrodzonej godności. Nadzwyczajnie miłosierny, rad by ulżyć wszelkiej biedzie natychmiast, gdy tylko o niej się dowiadywał i widziałem jak ze szczególną gotowością wspomagał tych, którzy mu wyrządzili jaką przykrość. Nikt nie obawiał się odkryć przed nim swego serca, jakkolwiek każdy, kto go widział, rozumiał, iż mówi z osobą wyższą ponad zwykły poziom ludzi. Zanim nawet został Papieżem, zawsze było w nim, mimo całą jego uprzejmość i pokorę, coś monarszego. Po modlitwie czuł się silny do wypełnienia swego obowiązku. Dziękował następnie Bogu, że pozwolił mu działać bez słabości.

W swym testamencie ten władca świata chrześcijańskiego oświadczył: Urodziłem się ubogi, chcę ubogim umrzeć.

Siostry jego mieszkały po jego śmierci nadal w swym skromnym mieszkanku przy placu Rusticucci. W początkach pontyfikatu Piusa X Komisja Heraldyczna zwróciła się do Papieża z zapytaniem: „Jaki ma nadać tytuł siostrom papieża? Księżniczki? Hrabianki?”... Pius X odpowiedział: Nazywajcie je po prostu siostrami Papieża. Tak więc nie otrzymały one ani tytułu, ani donacji. Całe ich uprzywilejować nie polegało na tym, iż bywały co tygodnia przyjmowane przez Papieża i niekiedy zasiadały przy jego stole. Umierający Pius X nie chciał pozostawić bez środków do życia tych tak wiernych starych kobiet, lecz zapewnił im tylko konieczne minimum, prosząc swego następcę, aby wypłacał im po 300 franków renty miesięcznej. Siostrzeńcom swym zapisał 10 tysięcy franków — pod warunkiem, że jego następca aprobuje legat — zapewniając równocześnie utrzymanie 400 sierotom, ofiarom trzęsienia ziemi w Messynie i Reggio w 1908 r., które swego czasu wziął na siebie.

Gdyby nie ta wspaniałomyślność, która była samem czystym miłosierdziem, dyspozycje testamentu Papieża podobne byłoby do dyspozycji testamentowych jakiegoś małego rentiera.

Anna i Maria Sarto pozostały więc w Rzymie. Mieszkała z nimi ich siostrzenica, Gilda Parolin, jedna z dziesięciorga dzieci urodzonych z małżeństwa Teresy Sarto z Janem Baptystą Parolinem, właścicielem oberży w Riese.

Młoda, bardzo dobrze wychowana, inteligentna i o miłej powierzchowności, w innych czasach byłaby podejmowana w najlepszym towarzystwie jak księżniczka z domu panującego. Bez wątpienia robiono jej nawet pewne awanse, które — w razie dobrych chęci z jej strony — uczyniłyby jej łatwym wejście do najlepszego towarzystwa w Rzymie. Mówiono w Rzymie o niej: „Ona przyniesie komuś szczęście!” Lecz nie; nie wyszła za mąż. Pozostała prostą, cichą i żyjącą w ukryciu. Gilda Parolin przyjmowała od możnych tego świata tylko jałmużny dla ubogich Papieża i żyła skromnie w cieniu bazyliki św. Piotra i wyniosłych murów Watykanu. Pomagała ciotkom przyjmować liczne wizyty, które zawdzięczały swemu bliskiemu pokrewieństwu z Papieżem; nauczyła się po francusku tak dobrze, że mówiła w tym języku bez akcentu włoskiego; będąc anielskiej pobożności, pielgrzymowała codziennie do kościołów rzymskich i jej rolą główną, choć ukrytą, było rozdzielać w mieście dary „rozrzutnika miłosierdzia”, którym na Stolicy Apostolskiej więcej niż kiedy był Józef Sarto.

Umarła po chorobie trwającej miesiąc, 20. I. 1923 r. i dzienniki włoskie oddały wówczas hołd tej skromnej kobiecie. Oto np. parę ustępów z Giornale d’Italia z owego czasu. Autor artykułu, Pio Molajoni, przypominał, że rodzina Sarto odmownie odpowiedziała na wniosek Komisji Heraldycznej, która jej proponowała wpisanie na listę szlachty rzymskiej, zgodnie ze starodawnym obyczajem. „Krewni Papieża, przyzwyczajeni czuć i myśleć, jak on, rozumieli od czasu, gdy ujrzeli w nowo wyświęconym księdzu sługę Boga i tym bardziej żywo, gdy został Papieżem, wielki ciężar odpowiedzialności, jaka obarczała jego barki. Ta purpura, która niegdyś spadała na ramiona krewnych Papieża natychmiast po jego obiorze, nie ukazywała się nawet we śnie czcigodnemu Parolinowi, który wiedział dobrze, że jego dostojny Wuj pochylił głowę pod „ciężkim doświadczeniem” pontyfikatu, lecz podobnego ciężaru nie chciałby nakładać na swych krewnych... Gilda Parolin spędziła w ten sposób w Rzymie lata swej młodości... Bez rozrywek, bez żadnego zadowolenia miłości własnej i bez miłości, przeżyła 20 lat życia rzymskiego w ciasnym kółku swych najbliższych, w ustawicznej modlitwie zanoszonej do Boga, aby trudy i ciernie pontyfikatu nie zniszczyły tego życia, tak jej drogiego. Dokoła skromnej i pełnej wdzięczności osoby Gildy Parolin z czasem wykwitnie legenda, która będzie, jak zawsze legendy, bliską prawdy. Kronikarze przyszłości będą opowiadali epizody dotyczące jej dobroci i cnoty, ponieważ Współcześni niewiele mieli sposobności, aby przekroczyć te progi, za którymi nie chciano nic innego, prócz życia w spokoju. Rzym, który w rytmicznym kołysaniu się barki św. Piotra na falach Czasu widział tyle nowopowstających rodów szlacheckich w wyniku głosowania conclave, w początkach XX wieku ujrzał u stóp tronu papieskiego rzecz nową, „rodzinę świętych”.

Gdy Italia weszła w ogień wojny, kilka osób z rodziny Sarto, siostrzeńcy i siostrzenice zmarłego Papieża, musiało opuścić prowincję wenecką, którą zapełnili żołnierze włoscy, francuscy, angielscy, szkoccy. Mieszkania wszędzie rekwirowano. W tej prowincji weneckiej wioska Riese znajdowała się w pozycji wysuniętej naprzód, gdyż niedaleko stamtąd jest pole bitwy pod Piave i to Vittorio Veneto, gdzie Austriacy zostali ostatecznie rozgromieni w końcu października 1918 r. Na skutek tego faktu dawne Vittorio Veneto stało się teraz Vittorio della Vittoria.

Postanowiono więc wyjechać, opuszczając biały domek, gdzie się urodził Józef Sarto i aby ochronić ten dom przed zniszczeniem napisano po prostu kredą na drzwiach: „Oszczędźcie ten dom, który jest domem Piusa X”. To wystarczyło. Oddziały wojsk w dalszym ciągu przechodziły ustawicznie przez Riese i spostrzegając dom o oknach wiecznie zamkniętych żołnierze i oficerowie zbliżali się ku niemu w zamiarze zajęcia na kwatery wojskowe; lecz po przeczytaniu napisu na drzwiach, nie próbowali wejść. Nawet w okolicznościach stanu wojennego i braku pomieszczeń dla wojska uszanowano dom Piusa X, podczas gdy wszystkie inne domy w wiosce były zajęte.

Rodzina więc, dość już liczna, opuściła Riese. Kobiety, dzieci, kilku starszych mężczyzn niosących bagaże, wszystko to tworzyło grupę złożoną z 20-stu osób, która z trudem dostała się do najbliższej stacji kolei żelaznej. Dokąd mieli się udać? Naturalnie do Rzymu, gdzie mieszkały jeszcze stare ciotki, siostry zmarłego Papieża.

Przybyli do Rzymu wieczorem i znaleźli się w małym mieszkanku przy placu Rusticucci, stanowiącym właściwie przedłużenie placu św. Piotra. Wyczerpani trudami podróży, po wejściu z bagażami na czwarte piętro, do czego na wsi nie byli przyzwyczajeni, potrzebowali wypoczynku. Część przybyłych musiała spędzić noc śpiąc wprost na po drodze, gdyż nie było dla nich innego miejsca na nocleg.

Nazajutrz z rana były sekretarz stanu Piusa X kardynał Merry del Val przyszedł odwiedzić ich i rozpytać. Stanęli wszyscy półkolem przed nim.

— Wycierpieliście dużo, drodzy przyjaciele.

— Inni, Eminencjo, cierpieli więcej od nas.

— Powiedzcie, proszę, co bym mógł zrobić dla Was?

— Gdyby Wasza Eminencja mogła nam znaleźć pracę, toby było dobrze.

Żadnych próśb o wsparcie, żadnej pretensji do jakichkolwiek względów z tytułu pokrewieństwa z Papieżem.

Lecz ludzie ci należeli do rodziny kochanego powszechnie ś. p. Piusa X; Rzymianie prędko się dowiedzieli o ich przybyciu i z całą gotowością sami pospieszyli natychmiast im z pomocą. Jedna z rodziny, nauczycielka, dostała zaraz posadę przy szkole: inni zostali umieszczeni stosownie do swych uzdolnień, już to w jakiem biurze, już to w domu handlowym itp. Mówiono po prostu: Jesteś z rodziny Sarto! Pójdź, pójdź, proszę: jest praca dla ciebie!

Gdy tylko okoliczności pozwoliły na to, wszyscy Wenecjanie powrócili znowu do swej prowincji i swych domów.

W r. 1926 z trzech sióstr papieża, które przyjechały za nim do Rzymu, pozostała już tylko Maria Sarto, wówczas 80-cio letnia, która odziedziczyła „majątek rodzinny”, to znaczy dom w Riese. Jako siostra nie mogła nie być podobną do Piusa X: powzięła myśl pozbyć się całego tego swego mienia i ofiarować gminie Riese na własność dom, święty odtąd, gdzie blisko przed wiekiem Józef Sarto ujrzał światło dzienne.

Sporządzono w tym względzie akt urzędowy, gmina przyjęła dar, postanowiła konserwować z całym pietyzmem powierzoną jej relikwię i założyć w tym domu „muzeum Piusa X”. Jeśli kto zwiedza dziś mieszkanie przy placu Rusticucci, gdzie mieszkała ostatnia z rodzeństwa Sarto, może tam widzieć zawieszone na ścianie małego saloniku podziękowanie, podpisane w imieniu całej ludności Riese przez podestę gminy, Bottio.

Akt ten został ułożony przez wnuka Teresy Sarto, siostry Piusa X, Józefa Parolin. Przyozdobienie tego arkusza papieru zdradza dobry smak. Z lewej zamieszczono fotografię Małgorzaty Sarto, z domu Sanson, z prawej obrazek przedstawiający dom. Napis w niewielu słowach mówi dużo:

„Z wysokich szczytów Pontyfikatu Rzymskiego Pius X — świętej i otoczony czcią pamięci — często zwracał swą myśl i serce — ku pogodnemu pokojowi tego skromnego domu rodzinnego, który dzisiaj Ty, Maria Sarto — jego ulubiona siostra — w podobnej Jego uczuciom miłości do miejsca swego dzieciństwa, oddajesz na własność gminie Riese. I Riese — wzruszone i wdzięczne — odbiera z Twych rąk ten cenny dar — przeniknięte słuszną dumą — że je ustanowiono stróżem czułym i dbałym tych błogosławionych skromnych ścian — które dzisiaj dla wszystkich serc stały się kaplicą”.

*  *  *

Czytelnicy zauważyli zapewne, że nie podaję żadnych faktów uzdrowień, dokonanych przez Piusa X, jakkolwiek wiele zdarzeń tego rodzaju opowiadano jeszcze za Jego życia, inne zaś, z czasów nam już bliższych, przypisuje się Jego wstawiennictwu. Na potwierdzenie cudowności tych zjawisk istnieją świadectwa lekarskie i kursują w obiegu pisma, zaopatrzone w podpisy osób bezwarunkowo godnych zaufania, które szczegółowo opisują wszelkie okoliczności, w jakich odbyły się uzdrowienia. Akta tych spraw, zawierające ponad 100 pisemnych świadectw, wykazują bardzo rozpowszechnione po całym świecie katolickim przekonanie, że Pius X jest kandydatem do czci ołtarzy. Jestem tylko zwykłym wiernym i nie powierzono mi żadnej specjalnej misji. Dlatego zdaje mi się być więcej godnym szacunku względem pamięci tego wielkiego Papieża i więcej zgodne z wskazaniem i wolą Kościoła nic nie mówić o faktach, które winny być jeszcze przedmiotem oficjalnego badania.

Świat katolicki zgodny jest w swych pragnieniach, ale sąd o przedmiocie tych pragnień należy do zwierzchności kościelnej. 

 



[1] Skany dostępne na: https://polona.pl/item/papiez-pius-x,OTY0NzQ2ODI/4/#info:metadata

Pisownię nieznacznie uwspółcześniono.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz